"72 sezony" Metalliki i ponad 72 minuty "łojenia"
Metallica wróciła z nowym albumem... i nie zaskoczyła. Ale wcale nie musiała. Zrobiła prezent, sobie i swoim fanom.
Na nowy album Metalliki zagorzali fani musieli czekać siedem lat. Cóż, nie takie przerwy zna historia rock’n’rolla. Ani to rekordowa przerwa, ani oczekiwanie ze szczególnym oddolnym ciśnieniem. Spójrzmy prawdzie w oczy – Metallika nie musi nagrywać żadnych nowych płyt. Nie chodzi rzecz jasna o odcinanie kuponów. James Hetfield i spółka mają wystarczająco hitów, żeby wypełniać kilkugodzinne koncerty. I nie da się ukryć, Mettalica była i jest świetnym zespołem koncertowym. W zasadzie dziś, nie chcąc odchodzić na muzyczną emeryturę, mógłby się skupić głównie na koncertach. Tymczasem "metalowe dinozaury" ani o emeryturze nie myślą, ani o zaprzestaniu nagrywania kolejnych albumów (w tym ostatnim aspekcie rzecz się ma z nieśmiertelnym Ozzym Osbournem).
Metallica ostatecznie postanowiła o sobie przypomnieć, wydając głośno zapowiadany album "72 seasons". Tytuł jest o tyle wymowny, że owa liczba 72 wynika m.in. ze zsumowania czterech nastoletnich sezonów - "czterech metalowych osiemnastek" członków zespołu. I tak, to także metafora wszystkich sezonów życia - od narwanej młodości po mądrą dojrzałość.
Szkoda tylko, że sama płyta muzycznie nie jest już tak różnorodna. Jest raczej... monotonna. Niech to nie zabrzmi jako mocny zarzut, bo Metallica nadal dostarcza solidną porcję "łojenia", ale trudno się oprzeć wrażeniu, że słuchając tego albumu słucha się jednego, niekończącego się numeru. ‘72 Seasons" zawiera wszystko, czego można było się po Metallice spodziewać. Jest mrok, niepokój, chaos i hałas. Tylko tyle i aż tyle. Fanom zapewne przypadnie do gustu. Ale czy ci, którym z Metalliką nie jest aż tak po drodze, wytrwają przez kilkadziesiąt hałaśliwych minut? Polemizowałabym.
Nowy album Mettalliki dowodzi, że zespół od lat nie tylko posługuje się własnym językiem, ale pozostaje w swoim świecie. I nie zamierza tego zmieniać. Czy to dobrze, czy gorzej - dyskutować można by od końca. Nie da się jednak ukryć, że panowie w słusznym wieku wolą się autocytować, niż zaczerpnąć świeżego powietrza i poszukać mniej oczywistych inspiracji.
Niemniej po raz kolejny pokazali, że potrafią tworzyć nadal dobre numery. Największy potencjał mają singlowe "Lux Aeterna", Screaming Suicide" czy "If Darknes Had A Son". Jest też kilka dobrze znanych tropów i sztuczek, choćby w "Chasing Light", w którym poniekąd pobrzmiewa echo chociażby "Enter Sandman". Nie dziwi fakt i nie jest tajemnicą, że Metallica może sobie pozwolić na długie, pompatyczne numery liczące po 6 i 7 minut. I pozwala, nawet w nadmiarze. Pytanie tylko czy musi to robić - wydaje się, że wiele utworów sprawdziłoby się znacznie lepiej jako krótsze formy.
Przebieżka przez 11 utworów to propozycja dla maratończyków. Warta zachodu, bo na samym końcu czai się najciekawszy i najdłuższy, bo 11-minutowy utwór. Dotrą do niego tylko najwytrwalsi. Fani z pewnością. Reszta? Być może. Warto posłuchać? Warto, ale na winylu. Pięknie wydanym, kolorowym winylu.