Przez cały XX wiek artyści mówili, śpiewali, krzyczeli ze sceny, co jest dobre, a co złe. W Polsce XXI wieku – z wyjątkami – tego nie robią. W efekcie między ludźmi w przedziale wiekowym 18-29 a polityką nie ma punktów wspólnych.
Duda czwarty za Hołownią, a w drugiej turze Trzaskowski kontra Bosak. Taki by nas czekał pojedynek, gdyby pamiętne hasło "zabierz babci dowód” rozszerzyć na wszystkie sędziwe panie i panów w wieku 30 i więcej lat. Dlaczego? To pytanie do tak zwanej "młodej kultury".
Mają 18-29 lat i ponad 62 proc. z nich zagłosowało w wyborach. Jeśli tę liczbę uznać za wskaźnik politycznej aktywności, tezę o tym, że młodzi olewają politykę albo wręcz jej unikają, należy włożyć między bajki. Choć daleko im do aktywności politycznej 50-latków (w tej grupie głosowało niemal trzy czwarte uprawnionych), wydają się wiedzieć, czego chcą.
A teraz paradoks:
Jeśli prześledzić rząd ich dusz, "zwyczajowi podejrzani" (jak określił to kpt Renault w Casablance) okazują się niewinni: młodych ludzi do politycznej walki czy aktywności obywatelskiej nie zagrzewają ich idole.
Patrząc na historię dwudziestego wieku można określić to jako polityczną kapitulację.
MAKE POLITICS NOT WAR
Cały świat młodych ludzi po drugiej wojnie światowej był wezwaniem do aktywności politycznej (od konwencjonalnej po rewolucyjną). Do układania świata na nowo namawiały tak odległe od siebie wizerunkowo grupy jak dzieci-kwiaty i punki. Rebelią jest cała historia rocka. O zmianę społeczną wołali miłośnicy reggae. Kiedy w wojennym i powojennym okresie kształtowały się pierwsze subkultury, starcia i zamieszki wokół ich istnienia były w istocie pełnymi przemocy dyskusjami politycznymi.
Pierwsze zamieszki w USA w 1943 roku – przeszły do historii jako zoot suit riots – miały podtekst etniczny, ale były też dyskusją o stosunku do służby wojskowej i walki za amerykańską ojczyznę. Kiedy Sex Pistols krzyczeli NO FUTURE – apelowali o przyszłość. Warto dziś posłuchać tej piosenki. Zaczyna się od słów:
Boże, chroń królową,
Jej faszystowski reżim,
Zrobili z ciebie kretyna,
Potencjalną bombę H.
Po raz pierwszy świat usłyszał ją w 1977 roku. Ci, którzy wtedy wchodzili w polityczną dorosłość, dziś są około sześćdziesiątki. Jasne, nie wszyscy jeździli do Jarocina, nie wszyscy przerabiali sławne "Chcemy być sobą" na "chcemy bić ZOMO", ale upolitycznienie muzyki nie było dla nikogo zaskoczeniem.
Nawet Jacek Kaczmarski, który dość niechętnie odnosił się do zaangażowania jego "Murów" ("Wyrwij murom zęby krat...") w nawoływanie do rewolucji, tkał przecież swoje pieśni z jasnych diagnoz politycznych (Katyń, Jałta, Powstanie Styczniowe) i otwartej nienawiści ("Mów mi to co dzień – oni górą/jakbyś w twarz raz po raz mi pluł"). Kiedy śpiewał w latach 80., był dwudziestokilkulatkiem.
GDZIE JEST REBELIA I BUNT?
Gdzie są dzisiejsi dwudziestokilkulatkowie, kiedy trzeba zaśpiewać o potrzebie walki i zaangażowania?
W ramach warsztatów dziennikarskich, które prowadziłem z młodymi dorosłymi, studentami jednej z warszawskich akademii, poprosiłem studentów o analizę ich „diety informacyjnej”. Kiedy, ile i jakie media "spożywają"?
Tytuły gazet znają ze słyszenia, telewizja co najwyżej leci w tle. Niektórzy rozmawiają o świecie z rodzicami przy posiłkach, śledzą omówienia na YouTubie i memy na Facebooku. Na portale wchodzą, kiedy trzeba sprawdzić wynik meczu, datę premiery gry, albo w wyjątkowych okolicznościach – kiedy okaże się, że tuż za granicą kraju jest wojna, która może w każdej chwili eskalować. Większość twierdzi, że jest na medialnej głodówce. Tak, to słowo wręcz kilka razy padło.
Odpowiedziałem im: to nieprawda.
Nie widzicie przestrzeni nasyconej informacjami, która otacza was szczelnie, ale nie jest prawdą, że nie śledzicie bieżących dyskusji. Owszem, znacie je być może z drugiej ręki, z omówień, z dyskursu publicznego, a nie bezpośrednio z mediów, ale ile razy dyskusja na zajęciach zejdzie na oświatę albo prawa człowieka, zawsze macie dużo do powiedzenia. Po prostu nie macie wspólnego języka z dzisiejszą przestrzenią publiczną. Nawet najbardziej dotycząca przecież młodych ludzi dyskusja o aborcji i antykoncepcji ubrana jest w wyborcze szatki jak na rozmowę między panem, wójtem a plebanem, a nie jak dyskusja, która dotyczy dwudziestokilkuletnich dziewczyn zewsząd, od Warszawy po Jasło.
Artyści mogliby tu pomóc.
Nie oczekuję, że wszyscy młodzi polscy twórcy opowiedzą się nagle gremialnie po stronie, nazwijmy to umownie, antyfaszystowskiej. Ale dlaczego mało kto z nich wyraźnie opowiada się po którejkolwiek? Wyraźne opowiedzenie się przeciw wykluczaniu osób homoseksualnych z przestrzeni publicznej poprzez wskazanie, jak nie należy głosować – nie jest chyba takie wygórowane, prawda?
Prawda?
Tymczasem największe młode tuzy polskiej muzyki namawiają żeby głosować, ale nie mówią, na kogo. Namawiają, żeby każdy na wybory poszedł i "dał z siebie wszystko".
Serio? Także, jeśli tym "wszystkim" ma być otwarty sprzeciw wobec praw człowieka. Przypomnijmy: jeden z kandydatów, i to ten z "wielkiej czwórki", udostępnił swój wynik internetowego quizu na poglądy polityczne ("najbliższe dopasowanie: faszyzm") z komentarzem: "Niespodzianki nie było".
Urocze szturchnięcie łokciem: PiS obiecało gminom (głosującym po jego myśli) wozy strażackie za najwyższą frekwencję? Puśćmy oczko: obiecajmy miastom (gdzie siły liberalne mają szansę wygrać) koncert, na którym Dawid Podsiadło zaśpiewa, w jakim tempie chce iść do gwiazd. Spokojnie, nie będzie nic o ZOMO – ani gdzie stało, ani czy chcemy je bić, czy wetknąć im kwiatek do lufy. Jego zawrotne 380 tys. obserwujących mogło zobaczyć spot, w którym o udział w wyborach dopominają się wraz z nim choćby Krzysztof Materna czy Magda Umer, Bovska, Artur Rojek, Krzysztof Zalewski czy Organek.
W tym trzyminutowym filmie dominują slogany tak ogólnikowe, że nie powstydziłby się ich żaden mainstreamowy polityk: głosuję "bo warto", "bo mogę", "bo wybiorą za mnie", "bo lubię mieć wybór". Na kilkadziesiąt główek – przedstawicieli wszystkich pokoleń zresztą – które migają na ekranie, mało kto decyduje się mieć zdanie. Największym konkretem wydaje się walka o prawa zwierząt albo nawoływanie do "życia w otwartym i tolerancyjnym kraju". Hardkorem okazuje się aktor Łukasz Garlicki: "bo większość ludzi daje się okradać swoim państwom na potęgę, ale nie wszyscy robią to w tak słabym stylu".
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Tymczasem kilka dni przed wyborami raper Wojtek Sokół na Instagramie zachwalał wyjścia na grzyby; z opisu nie wynika, by była to próba antysystemowego protestu. W poście oznaczony jest za to producent telefonów komórkowych. Kto wie, być może tu jest pies pogrzebany? Spójrzmy jeszcze raz na wyniki kandydatów młodych ludzi: Duda, Hołownia, Trzaskowski i Bosak idą w nich łeb w łeb, dzielą między siebie niemal po równo głosy zdecydowanej większości aktywnej politycznie młodzieży. To nie jest tak, że młodzi się od siebie nie różnią. Różnią się w nieokreślony, być może także niezrozumiały sposób. Wielu kandydatów w tych wyborach było młodych, ale młodzi nie mają swojego kandydata.
POLITYKA MA SWÓJ JĘZYK. MŁODZI GO NIE KUMAJĄ
Pytacie, dlaczego? A o czym są te wybory? Czy są o czymś ważnym dla tych młodych?
Narzucona przez polityków narracja odesłała kryzys klimatyczny ad acta: podejrzane hobby autystycznej szesnastolatki Grety Thunberg, którą rodzice zwolnili ze szkoły z poduszczenia lewackich bojówek (chociaż bywa, że – jak na wiecu Andrzeja Dudy – jego sympatycy wprost nazywają strajk klimatyczny "komunistami" i "smarkaczami", co samo w sobie jest ciekawą woltą intelektualną). Tak czy inaczej: zostajemy przy węglu.
Rynek pracy? No tak, jakieś tarcze, ale tak w ogóle, to nie przeszkadzajcie dorosłym w rozmowie o strefie euro i komunii w szkołach. Polityka związana z rozrodczością? My tu sobie o tym porozmawiamy z księdzem biskupem, a wy idźcie się bawić, dzieci. Edukacja? Tak, bardzo ważna dla przyszłości młodzieży. A przyszłość polega na tym, że wirus nie wirus – matura będzie w maju. Więcej o przyszłości pogadamy we wrześniu. Uniwersytety to zresztą i tak wylęgarnia lewactwa, które później chce jeździć po mieście na rowerze zamiast samochodem i jeść soczewicę zamiast kurczaka. Lepiej zachowajmy zdrowy dystans.
To nie jest tak, że zagadnienia poruszane przez polityków nie dotyczą młodzieży – zarówno to, o czym nie mówią, jak i to, o czym mówią, dotyczy ich w większym stopniu niż jakiejkolwiek innej grupy. To nie temat, a sposób toczenia dyskusji odbiera młodym dorosłym chęć do udziału w niej. Trudno dostrzec, w jaki sposób gadki panów pod krawatem przekładają się na realne życie.
Potwierdzają to badania, jak na przykład to – Instytutu Spraw Publicznych sprzed dwóch lat:
"Najmłodsi obywatele (w wieku od szesnastu do dziewiętnastu lat) są najbardziej niezadowoleni z sytuacji politycznej i zdystansowani wobec tradycyjnych instytucji życia demokratycznego – nie chcą wstępować do partii politycznych i nie ufają żadnym tradycyjnym mediom. W rezultacie nie mają żadnego sposobu czy narzędzia tworzenia wspólnego zrozumienia w kluczowych kwestiach, które leżą u podstaw życia ich wspólnoty politycznej. Młodzi ludzie deklarują jednocześnie niechęć do podjęcia jakiegoś działania, żeby zmienić krytykowaną sytuację, choćby przez zaangażowanie w partiach politycznych, które postrzegają, ogólnie mówiąc, jako zepsute".
Czy po powyższych akapitach macie już, drodzy czytelnicy, załamane ręce? Załamane, bo młodzi ludzie nie rozumieją polityki i nie interesują się nią, chociaż polityka jak najbardziej interesuje się nimi? Załamane, bo "grają w te swoje gry", choć my w ich wieku wychodziliśmy na trzepak i pewnie stąd wiemy, co to jest dobro wspólne i że MÓJ GŁOS MA ZNACZENIE?
MŁODZI MAJĄ SWÓJ JĘZYK. POLITYCY GO NIE KUMAJĄ
Dobrze, ale czy wiecie, kto to jest TERF? Nie dziwię się, sam musiałem sprawdzić. TERF to trans-ekskluzywna radykalna feministka, czyli osoba, której stosunek do praw kobiet pozostawia nieco do życzenia jeśli chodzi o osoby transseksualne. Terfem okazała się ostatnio podobno autorka Harry’ego Pottera JK Rowling, o co pokłóciła się nawet na Twitterze z bestsellerowym od dekad pisarzem Stephenem Kingiem. Kiedy w swoim wpisie King zwrócił uwagę koleżance po piórze, że "kobiety trans to też kobiety", ona zablokowała go w serwisie, a jego aluzja zebrała 60 tys. reakcji i jako burza wśród fanów trafiła na łamy portali plotkarskich.
To tylko pierwszy z brzegu przykład politycznego tematu, który nie znajdzie się nigdy na porządku dziennym obrad pokolenia boomersów ani nawet millenialsów. Tak, to jest temat polityczny. Tematy, które interesują generację minus 30, dla nas czasem tak niszowe, że aż ezoteryczne, nie mają w tej chwili nawet żadnej kategorii, żadnego worka, do którego można by je wrzucić albo inaczej: nie dostrzegamy tego, jak bardzo poruszają fundamentalne problemy cywilizacji.
Wstrząsające dziś Stanami Zjednoczonymi zamieszki mają za podłoże systemowy rasizm i przemoc. Ale tematy te nie są niczym nowym dla graczy komputerowych. Po prostu "dorośli" zbyt łatwo uwierzyli, że wcielanie się w czarnoskórego członka gangu w grze Grand Theft Auto to coś, co młodzi robią bezrefleksyjnie, tylko po to, żeby nakarmić naturalną dla "urodzonych morderców" skłonność do przemocy.
Podobnie młodzi ludzie, miłośnicy popkultury i bywalcy konwentów w rodzaju Comic-conu czy polskiego Pyrkonu gorąco omawiają zaszyte w kulturze popularnej tendencje seksistowskie i kulturę gwałtu, które mogłyby być podstawą do rozsądnej rozmowy z młodymi o tym, co polityka może, a czego nie może robić z kobiecym ciałem. Sęk w tym, że jedynym politykiem rozmawiającym tam z ludźmi jest bodaj dobiegający osiemdziesiątki Janusz Korwin-Mikke, w którego politycznej agendzie walka z seksizmem, oględnie mówiąc, nie zajmuje eksponowanego stanowiska.
Najbliżej dotarł chyba do tej grupy ludzi Szymon Hołownia, który mocno postawił na kwestie ekologii i klimatu, uparcie podkreślając też, że jest człowiekiem spoza polityki, co akurat w tej grupie padło na podatny grunt i może tłumaczyć jego dobry – jak na kandydata spoza systemu – wynik.
LITERACI DO PIÓRA
I właśnie dlatego artyści powinni pomagać znaleźć międzygeneracyjny wspólny język. Niestety, hasztag #kuptensmartfon może im w tym nieco przeszkadzać. Każdy, kto poważnie traktuje dochodowy potencjał swoich stu-dwustu tysięcy obserwujących na instagramie, wie, że osuwając się w którąkolwiek ze światopoglądowych stron, reprezentowanych przez naszą wielką czwórkę kandydatów, traci około jednej czwartej swoich wpływów. A co jeśli oznacza to jedną czwartą dochodów z reklamy wózka dziecięcego albo stratę lukratywnego kontraktu na bycie twarzą sieci komórkowej?
Nie czepiajmy się więc polskich artystów młodego pokolenia, że ich profrekwencyjnej kampanii daleko od klasyki punk rocka. Być może wygodniej im "nie iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę".