Karolina Rec: nagrywam płyty, z których mogę się "wytłumaczyć"
Robi muzykę do filmów i spektakli, wydaje płyty w cenionej brytyjskiej wytwórni, a jej muzykę można było usłyszeć podczas pokazu mody marki Gucci – Karolina Rec zdradza tajniki swojego sukcesu.
Maciej Kowalski: Na początku lipca ukaże się twój drugi album, zatytułowany "Traces". Jak powstawała ta płyta?
– Powstawała chyba dość zwyczajnie: w domu, studiu i na koncertach. Koncerty to często moment weryfikacji pewnych pomysłów, ostateczny rozrachunek z własnymi umiejętnościami i koncepcjami. Dlatego na przykład jeden z utworów, który nagrałam na pierwszy album solowy ostatecznie się na nim nie znalazł, ale w trakcie intensywnego wykonywania go na koncertach powstał pomysł na aranżację, która oddaje w moim poczuciu jego sedno i znalazł się na drugiej płycie. Zazwyczaj jest też tak, że na długo przed nagraniami rodzą się pierwsze fascynacje, przeczucia w jaką stronę to wszystko pójdzie i już na tym etapie zaczynam poszukiwania książek, filmów i wszystkiego co wiąże się z tematem, który aktualnie mnie zajmuje. Wydaje mi się, że wiele osób tak pracuje, ale możliwe, że po prostu mam obsesję na punkcie spójności materiału. Na pewno w związku z tym pracuję dość powoli. Właściwie mogłabym dołączyć do płyty listę lektur, podobnie jak zrobił zespół BNNT.
Tytuł albumu oznacza ślady, tropy. Jakie tropy doprowadziły cię do tej muzyki? Ślady czego można w nim znaleźć?
– To pewnie temat na osobną rozmowę. A poza tym jednak na taką listę lektur się nie zdecydowałam – pozostawiam całkowicie słuchaczowi przestrzeń na odczuwanie, lubię konfrontować się z tym po koncertach. W czasie pracy nad „Traces” zajmowało mnie kilka wątków, które wynikają chyba ze współczesnych niepokojów, ale wiążą się głównie z postrzeganiem historii - z tym jak wybiórczo działa ludzka pamięć, jak krucha jest nasza racjonalna powłoka (o czym nie bardzo lubimy pamiętać), z lękiem przed zapomnieniem i w konsekwencji odtwarzaniem kiedyś już zagranych brutalnych scenariuszy. Być może dobrą ilustracją tego jest moja obsesja na punkcie dziwacznych artefaktów religijnych, np. takich na których historia odcisnęła już swój ślad.
Warto wrócić do twoich muzycznych początków. Jak to było? Zaczynałaś od nauki w Akademii Muzycznej?
– Zaczynałam od szkoły muzycznej pierwszego stopnia, potem było liceum muzyczne i akademia – klasyczny model kształcenia w tym zawodzie.
Potem były występy w kilku zespołach alternatywnych. Jak to się stało, że bardziej od muzyki klasycznej zafascynowało cię takie granie?
– Wiele lat przed dołączeniem do zespołów „alternatywnych” doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie będę realizować się w wykonywaniu muzyki klasycznej – stąd moje dylematy czy w ogóle kontynuować studia muzyczne. Możliwe, że dziś zamiast wybrać wiolonczelę zdawałabym na kompozycję. Wtedy absolutnie zabrakło mi odwagi. Granie w zespołach spowodowało, że nie musiałam dążyć przede wszystkim do wirtuozerii, tylko do jak najcelniejszego ułożenia aranżacji, poszukiwania sposobu na przekazanie emocji w punkt, miałam możliwość korzystania z bardziej twórczych zasobów, żeby finalnie zyskał na tym cały zespół.
I tu pojawia się Resina, czyli twój solowy projekt. Co sprawiło, że zdecydowałaś się sama stanąć na scenie i grać swoje autorskie utwory?
– Wygląda na to, że była to długa droga – i to wcale nie w przenośni. Powstaje tak wiele muzyki, że nie odczuwałam potrzeby dorzucania od siebie czegoś, co dla mnie samej nie byłoby przekonywujące. Zależało mi na stworzeniu osobistego języka i przyszedł moment kiedy poczułam, że doświadczenia zespołowe już niekoniecznie są najlepszym sposobem na takie poszukiwania. Za namową przyjaciół, m.in. Michała Bieli, podjęłam w końcu ryzyko występów solowych, co dla muzyka kształconego klasycznie i w dodatku nie będącego po studiach na wydziale kompozycji, było jednak pewnym wyzwaniem. Pamiętam, że zachęciło mnie do tego także zetknięcie się z solową twórczością Colina Stetsona, który skutecznie oderwał saksofon od jednoznacznie jazzowej estetyki, wypracował charakterystyczny styl. Mi z kolei zależało na oderwaniu wiolonczeli od czysto klasycznych skojarzeń.
Podpisałaś kontrakt z Fat Cat Records, wytwórnią, w której swoje płyty wydają tak ważne dla alternatywnej sceny zespoły, jak m.in.: Sigur Ros i Animal Collective. Jak udało ci się to, co wcześniej nie udało się w zasadzie nikomu w Polsce?
– To pytanie, które zadaje mi wiele osób i chyba dopiero powoli zdaję sobie sprawę jak do tego doszło. Tak naprawdę nie zrobiłam nic niezwykłego – nagrałam płytę, z której gotowa byłam się „wytłumaczyć”, tzn. świadomie wybrałam środki, brzmienie, producenta i byłam w stanie uzasadnić, dlaczego to wszystko wygląda tak a nie inaczej. Potem wysłałam ją do kilku wytwórni, nie wybranych przypadkowo. Odpisał Fat Cat. Dopiero rozmowy z wydawcą uzmysłowiły mi jak do tego doszło i dlaczego zainteresowali się tym materiałem - uznali go za oryginalny. Nie był efektem podążania za jakimś konkretnym stylem czy artystą, wpasowania się w jakiś modny nurt, nie próbowałam wwieźć przysłowiowego drewna do lasu. Był też skończony, ale i budzący apetyt na więcej.
Jesteś związana też z Mute, wytwórnią, w której wydaje m.in.: Nick Cave. Na czym polega ta współpraca?
– Mute Song zajmuje się publishingiem, czyli reprezentuje kompozytorów i ich prawa autorskie, a wydawca, czyli Fat Cat, reprezentuje prawa tzw. wydawnicze. Wydawca zazwyczaj skupia się na dystrybucji i promocji płyty, a publishing polega m.in. na nowych możliwościach jak np. skomponowanie muzyki do filmu, ale też synchronizacji, czyli „włożenia” już istniejących utworów np. do produkcji filmowej.
Co ci dało do tej pory podpisanie kontraktów z zagranicznymi wydawcami? Czego jeszcze oczekujesz po tej współpracy?
– Nasza współpraca – mimo ogromnego profesjonalizmu – opiera się również na porozumieniu i odczuwaniu wielu rzeczy podobnie. Więc na pewno mogę powiedzieć, że daje mi poczucie bycia z moją muzyką we właściwym miejscu, w którym jest rozumiana. W praktyce oznacza to skupienie się na promocji w Wielkiej Brytanii, płyta dociera do wielu zagranicznych mediów, ale oczywiście brakowało zmasowanego ataku na media polskie. Za to dostaje ogromną motywacje i wsparcie, również merytoryczne, na wielu płaszczyznach. Trudno powiedzieć czego oczekuję, ponieważ otrzymałam więcej, niż się spodziewałam.
Twoją muzykę można było ostatnio usłyszeć jako dźwiękowy podkład do pokazu mody firmy Gucci. Jak do tego doszło? Czy to były gotowe wcześniej utwory czy pisałaś coś specjalnie na tę okazję? Gdzie jeszcze można usłyszeć twoją muzykę?
– To efekt standardowych działań wydawcy – wysyłania każdego nowego wydawnictwa do konsultantów muzycznych i producentów, osób, których praca polega na dobieraniu muzyki do filmów, seriali, reklam itp. Jedna z nich uznała, że warto moją muzykę zaprezentować marce Gucci. Podczas pokazu jak i w filmie z pokazu wykorzystano gotowe utwory, które znajdują się na „Traces” z czego bardzo się cieszę, bo to oznacza, że moje muzyczne intencje oddziałują nie tylko na mnie i wydawcę. W pokazie mnóstwo było odniesień do historii i śmierci – dwóch wątków, które naznaczyły również pracę nad tym materiałem. Moją muzykę można było usłyszeć w kilku spektaklach teatralnych. Za jakiś czas - niestety nie wiem jeszcze dokładnie kiedy - do kin wejdzie film pt. „Dzień Czekolady”, do którego skomponowałam muzykę w duecie z Hubertem Zemlerem.
Czym różni się pisanie muzyki do spektakli teatralnych i filmów od tworzenia utworów na twoje autorskie płyty?
– Praca nad muzyką do filmu czy spektaklu to praca zespołowa pod kątem konkretnego zadania i pod okiem reżysera. Oczywiście reżyser czy producent zazwyczaj wybiera kompozytora z konkretnego powodu, np. dlatego, że odpowiada mu dany styl komponowania. Przygotowując utwory na własną płytę nie mam teoretycznie żadnych ograniczeń, więc różnica jest oczywista. Nie mam też jednak narzuconego motywu, bodźca z zewnątrz, kogoś kto nieustająco czuwa nad całością. Mogę skupić się na tym co tylko ja uważam za interesujące, ale odpowiedzialność za wszystkie decyzje również spada tylko na mnie.
Grasz na wiolonczeli. Czy to był twój pierwszy instrument? Co sprawiło, że wybrałaś właśnie ten?
– Zaczynałam od fortepianu, jednak kiedy zorientowałam się, że chcę być pianistką - miałam dziewięć lat kiedy pierwszy raz usłyszałam pianino „na żywo” - było co najmniej o dwa lata za późno żeby zostać przyjętą do państwowej szkoły muzycznej do klasy fortepianu. Dostałam się do szkoły, jednak pozostała mi do wyboru wiolonczela, flet albo gitara. Nie wiedziałam wtedy nawet jak wygląda wiolonczela, ale ani gitara ani flet mnie nie przekonały, natomiast pierwsza lekcja wiolonczeli tak.