Krystyna Janda jako detektyw z mopem. "Lily" bawi w inteligentny sposób [RECENZJA]
Jeżeli oczekiwać czegoś od teatru, to jakości. Jeżeli oczekiwać czegoś od komedii w teatrze, to nie rzucania przekleństwami i wywracania się na torcie, ale takiej gry, by łzy radości płynęły szerokimi strumieniami. "Lily" w Och-Teatrze bawi do łez, nie tracąc na jakości.
Podobno śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej… Patrząc na pączkujące w teatrach komedie i farsy można odnieść wrażenie, że każdy reżyser i aktor może się podjąć tego gatunku i bawić publiczność do łez. Ale tak nie jest. Bóg mi świadkiem, że byłem na wielu komediach i farsach, na których w ogóle się nie zaśmiałem. Nie wynika to z braku poczucia humoru, a nędznej interpretacji często wybitnych tekstów. Bo choć farsa czy komedia to nie monodram czy wielkie dzieło na miarę "Hamleta", wymaga ogromnej precyzji i umiejętności. Niestety wiele teatrów wpada w pułapkę zastawioną przez telewizję – złapać nazwiska, wybudować ogromne kolorowe scenografie i od razu sukces. Ale – powtórzę – tak to nie działa.
I tak docieramy na warszawską Ochotę, do jednego z dwóch prywatnych teatrów prowadzonych przez Fundację Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury.
W pandemicznym 2020 roku (choć czas COVID-19 tak naprawdę niestety jeszcze nie przeminął), 23 lutego w Och-Teatrze odbyła się premiera "Lily". W końcu udało mi się ją obejrzeć. I w sumie żałuję, że dopiero teraz. Bo jest to przedstawienie wyjątkowo udane, na które do tego czasu mogłem się już wybrać ponownie. Sztuka doskonale wpisuje się w repertuar Och-Teatru, gdzie od początku istnienia chętnie prezentowane są rozrywkowe przedstawienia (jak np. farsy "Mayday").
Detektyw z mopem
Sztukę "Busybody", bo taki jest jej oryginalny tytuł napisał Jack Popplewell. Opowiada w niej o gadatliwej charyzmatycznej sprzątaczce, która mieszka z mężem w jednym z londyńskich biurowców, gdzie na co dzień sprząta. Pewnej nocy znajduje ciało, które do czasu przybycia policji "zaczyna wędrować". Tu swój początek ma żmudny proces rozwiązywania zagadki, przy okazji na jaw wychodzą ukryte talenty konserwatorki powierzchni płaskich.
Ta wydawałoby się bardzo prosta kryminalna komedia wymaga świetnej gry aktorskiej, by nie tylko trzymać w napięciu do samego końca publiczność, ale też stale ją bawić. Nie ma w niej bowiem ani efektów specjalnych, ani scenografii, które zrekompensowałyby grę aktorską. W Och-Teatrze reżyserce przedstawienia i odtwórczyni głównej roli Lily, czyli Krystynie Jandzie udało się zgromadzić świetny zespół. W rolę detektywa policji wcielił się Krzysztof Stelmaszyk (na początku grający na zmianę z Piotrem Machalicą, który odszedł 14 grudnia 2020 r.), który doskonale odnajduje się w tempie narzucanym przez Jandę.
Na scenie obserwujemy też niezłą grę Mirosława Haniszewskiego, Adama Serowańca, Natalii Berardinelli, Magdaleny Smalary, Magdaleny Lamparskiej i Mateusza Damięckiego. Choć dla sukcesu sztuki kluczowy jest cały wymieniony zespół, to przedstawienie opiera się na Krystynie Jandzie.
Tak się śmieje Janda
Dla większości aktorka ma wizerunek poważnej, grającej przejmujące role artystki, prezes fundacji, społecznej obserwatorki i komentatorki, ale Krystyna Janda to także lub przede wszystkim wulkan energii i humoru. Opierające się o ironię i przerysowanie role w "Shirley Valentine" czy "Pomocy domowej" to przykłady kunsztu aktorskiego. Swoją grą wynosi "Lily" do pierwszej teatralnej ligi rozrywki. Umiejętne "strzelanie" tekstem wywołuje salwy niewymuszonego śmiechu, a ironia osiągana akurat w tym przedstawieniu dzięki tłumaczeniu Elżbiety Woźniak, na długo zapada w pamięć.
"Lily" to niepozorny tytuł pośród setek bardziej znanych sztuk dostępnych w polskich teatrach. Ale w takiej formie, w tak doskonałej formie wymaga tylko wolnego wieczoru i poddania się magii kuriozalnego śledztwa.
Jakub Panek, dziennikarz Wirtualnej Polski