"Aż przykro patrzeć". "Obłąkana nienawiść" Jana Pietrzaka
Inteligentny satyryk czy dogmatyczny ideolog? Bojownik o Polskę czy tylko o konserwatywno-ksenofobiczne ideały? Rozsądny pragmatyk czy zażarty doktryner? Chyba to wszystko po trochu. Taki jest Jan Pietrzak.
Gdyby wyrwać Jana Pietrzaka z kontekstu i odrzeć go z jego historii, jego obraz jawi się dziś bardzo jednoznacznie: to bardzo waleczny rycerz PiS-owskiej sprawy, zacięty ideolog, nie wahający się używać mocnych, nieprzyjemnych słów, typowy "dziaders" wspierający władzę na wiele sposobów.
Ksenofob na zamku
Nieustannie pojawia się w reżimowej telewizji, niemal regularnie występuje na organizowanym przez TVP Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, nawet w tych latach, kiedy większość branży artystycznej solidarnie bojkotowała tę imprezę. Tak było w 2017 r., kiedy z listy zaproszonych gwiazd karnie zostało usuniętych kilkoro wykonawców, m.in.: Kayah i zespół Dr Misio Arkadiusza Jakubika. Pietrzak natomiast w najlepsze świętował tam wtedy swój benefis.
Jego najgłośniejszym występem w ostatnim czasie był czerwcowy koncert w samym środku pandemii w przejętym przez władzę Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim w Warszawie. Artysta poszedł wtedy na całość i "pietrzakował" bez litości: obrażał opozycję, kpił z władz Warszawy, opowiadał rasistowskie i seksistowskie dowcipy. Twierdził np., że "przecież wiadomo, że Niemki są brzydsze niż krowy". Gdyby ktoś szukał odpowiedzi na pytanie: "Kim dziś jest Jan Pietrzak?", ten obrazek znakomicie pokazywał jego obecną twarz.
Zobacz: Zarobki gwiazd na Sylwestra. Ile stracą w tym roku?
Z dobrego, robotniczego domu
Ale przecież Pietrzak nie zawsze był taki. Urodził się w 1937 r. w patriotycznej, robotniczej warszawskiej rodzinie. W czasie wojny oboje rodzice związani byli ze zbrojnym podziemiem, a ojciec przypłacił to nawet życiem, zamęczony przez hitlerowców na Pawiaku. Sam Pietrzak, jeszcze jako dziecko, przeżył powstanie w Warszawie, co na pewno wpłynęło na jego życie i postrzeganie świata. Po wojnie matka wysłała go do szkoły wojskowej, którą z powodzeniem ukończył i przez lata służył w mundurze Ludowego Wojska Polskiego socjalistycznej ojczyźnie: jako członek załogi stacji radiolokacyjnej przy zachodniej granicy, prowadził nasłuch wrogich sygnałów.
Bardzo mocno wrósł w ówczesny system: był członkiem afiliowanej przy reżimie organizacji młodzieżowej - Związku Młodzieży Polskiej, a potem z powodzeniem działał w samej PZPR, studiował wieczorowo w Wyższej Szkole Nauk Społecznych, działającej przy Komitecie Centralnym partii i propagującej wśród studentów idee marksizmu-leninizmu. Wrastał w system, ale potem, po latach, gdy stał się dyżurnym antykomunistą polskiej sceny satyrycznej, w jednym z wywiadów powiedział, że raczej z niej "wyrastał".
Menedżer trzech scen walczy z cenzurą
Żartował od zawsze, jeszcze w koszarach - co zresztą może uzasadniać mocno koszarowy wymiar wielu jego dzisiejszych dowcipów. Lubił też być w centrum uwagi. Nic więc dziwnego, że koniec końców rozpoczął karierę na scenie satyrycznej. I to rozpoczął ją z przytupem: w 1960 r., jako dobrze wykształcony absolwent reżimowej kuźni kadr urzędniczych, objął stanowisko kierownika studenckiego Teatru Hybrydy, który prowadził w Warszawie aż trzy sceny: dramatyczną, pantomimy i kabaretową.
Pietrzak okazał się wtedy sprawnym menedżerem o sporych zdolnościach organizacyjnych i z wielką umiejętnością nawiązywania kontaktów z ludźmi. Za sprawą jego talentów i obrotności instytucja prowadziła aktywną, wysoko ocenianą działalność. I nie chodzi tylko o to, że regularnie wystawiano tam premierowe przedstawienia, ale także o fakt, że Hybrydy stały się ważnym ośrodkiem środowiskotwórczym - wokół tego miejsca skupiła się spora grupa młodych, nieco zbuntowanych artystów, którzy już niedługo mieli się stać wielkimi gwiazdami rodzimej sceny artystycznej i estrady. W kręgu Hybryd byli wtedy m.in.: Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta, Stefan Friedman czy Piotr Fronczewski.
Władza patrzyła na to wszystko przychylnym okiem tylko do czasu. Po kilku latach kacykowie z Domu Partii postanowili powiedzieć "nie" temu rozsadnikowi wywrotowych idei, którym stały się Hybrydy. Po sześciu latach szefowania tej instytucji przez Pietrzaka, została ona rozwiązana. Jednym z zarzutów stawianych teatrowi przez władzę było "deprawowanie socjalistycznej młodzieży". Sam Pietrzak, który nabrał przez ten czas umiejętności organizacyjnych i "ostukał" się w graniu na nosie systemowi, postanowił działać dalej, tym razem już bardziej niezależnie.
Opiekun "bożych krówek"
To właśnie wtedy powołał do życia autorską scenę kabaretową, którą nazwał Kabaret pod Egidą. Od razu przyjął organizacyjne założenie, które nieco utrudniało działanie tej instytucji, ale zarazem pozwoliło jej funkcjonować do dziś: nie miała ona stałej siedziby. Premiery kolejnych programów i zwykłe występy odbywały się w różnych miejscach. Przeważnie w Warszawie, m.in. w lokalach gastronomicznych, domach kultury i hotelach: MDM czy Forum. Ale zdarzały się też momenty, kiedy grupa, nieustannie poddawana presji ze strony władz, przenosiła się do innych miast - przez dłuższy czas działała w Bytomiu i Krakowie.
- To był wspaniały czas - wspomina Ewa Błaszczyk, która przez kilka lat występowała w kabarecie Pietrzaka. - Egida była wówczas bardzo prestiżowa i prężnie działająca. Przewinęło się przez nią mnóstwo ciekawych ludzi, w zasadzie wszyscy, którzy się wtedy liczyli w środowisku. Tam była niesamowita energia, było to widać na próbach i podczas spektakli, ale najbardziej - już po nich, kiedy siadaliśmy wszyscy, już bez obowiązków, zadań i stresów. Potrafiliśmy gadać do późnej nocy, przerzucać się żartami, pomysłami, przyjacielskimi zaczepkami. Brakuje mi tej atmosfery do dziś, to się potem już nigdy nie powtórzyło. Ważnym elementem tego fenomenu była też publiczność: inteligentna, wrażliwa, świetnie odczytująca nasze intencje i idee. Był to może też ostatni moment, kiedy wszyscy potrafiliśmy być razem. Pietrzak był świetnym organizatorem i zapewniał bujającym w obłokach artystom funkcjonowanie w ramach pewnej struktury. Był wręcz swego rodzaju opiekunem i ojcem tych wszystkich "bożych krówek", wrażliwych, ale mających słaby kontakt z rzeczywistością.
"Lansuję ich, a potem żądają ode mnie większych stawek"
W kolejnych latach Pietrzak pozostawał menedżerem Kabaretu pod Egidą, ale pracował też etatowo w kilku instytucjach, m.in.: w Redakcji Widowisk Estradowych TVP i tygodniku "Szpilki". W międzyczasie stał się też gwiazdą własnej grupy kabaretowej i regularnie występował na scenie, walcząc na każdym kroku z cenzurą. Urzędnicy z ulicy Mysiej, gdzie działał urząd do spraw cenzury, próbowali za wszelką cenę stępić ostrze prezentowanej pod Egidą satyry.
- Ale Egida to była absolutna pierwsza liga - mówi Krzysztof Piasecki, satyryk związany z Egidą przez wiele lat. - Najlepsi autorzy i autorki, najlepsze wykonawczynie i wykonawcy. Występy odbywały się późnym wieczorem - aktorzy i aktorki mogli spokojnie skończyć przedstawienia na swoich macierzystych scenach i dojechać do nas, żeby zagrać w kabarecie. To był jeden ze świetnych pomysłów organizacyjnych Pietrzaka. Inny wiąże się z często stosowanym przez władzę chwytem - kiedy jakaś niewygodna grupa artystyczna wyjeżdżała na występy, najlepiej zagraniczne, jej siedziba natychmiast, decyzją władz, szła do remontu, który trwał w nieskończoność. A grupa traciła miejsce pracy. Kiedy Egida dostała zaproszenie na występy do Stanów, Pietrzak bardzo się bał, że tak się właśnie stanie. Wymyślił więc wtedy "Młodą Egidę" - zebrał obiecujących młodych ludzi z różnych amatorskich i studenckich kabaretów i powiedział: "Zróbcie jakiś dobry program i grajcie go, dopóki nie wrócimy". Udało się: nie straciliśmy siedziby.
- Pietrzak miał bardzo dobrą cechę, w odróżnieniu od wielu innych ważnych postaci na polskiej scenie kabaretowej - wspomina Marek Majewski, który przez prawie dwadzieścia lat był członkiem Kabaretu pod Egidą. - Wyciągał młodych ludzi i pomagał im zaistnieć. Miał do nich oko, potrafił wyłowić talent. Oczywiście robił to w dobrze pojętym własnym interesie: młodzi "robili" mu program. Nie ukrywam, że sam byłem w tej grupie - Pietrzak wypatrzył mnie w studenckim kabarecie i dał możliwość występowania przed znacznie większą publicznością. Uczyłem się od niego zawodu i będę mu za to zawsze wdzięczny.
- Janek śmiał się często - dodaje Krzysztof Piasecki, - że "wyciągam ich, lansuję, robię z nich ogólnopolskie sławy, a potem żądają ode mnie coraz większych stawek za występy".
Żeby Polska była Polską
Autorska twórczość Pietrzaka od samego początku miała polityczny charakter i wymierzona była bardzo wyraźnie przeciwko systemowi komunistycznemu. Współpracownicy z tamtych lat mówią o strategii artystycznej, której był mistrzem: stosował aluzje - nie mówił wprost o systemie, władzy, partii. Ale między nim i innymi artystami i artystkami kabaretowymi a publicznością istniało wtedy milczące porozumienie: nie trzeba było używać słowa "partia", żeby było wiadomo, że właśnie o partię chodzi.
Teksty Pietrzaka już wtedy wyróżniały się swoiście pojmowanym patriotyzmem. W tamtym czasie, kiedy rodziła się już regularna opozycja demokratyczna, takie tony znakomicie pasowały do jej antykomunistycznego programu. Nic więc dziwnego, że w latach 80. Pietrzak niemal automatycznie stał się bardem Solidarności. A jego najsłynniejsza piosenka, nostalgiczno-bojowy marsz "Żeby Polska była Polską", nabrała charakteru jej nieformalnego hymnu. Szczególnego znaczenia pieśń nabrała w czasie stanu wojennego.
Po obu stronach Atlantyku
Pietrzak bywał w tym czasie także aktorem - do historii przejdzie choćby jego znakomita rola w komedii Sylwestra Chęcińskiego "Kochaj albo rzuć", trzeciej części trylogii "Sami swoi". Gra tam dziennikarza polonijnego radia, który bardziej dba o dogadzanie sponsorom audycji, niż o gości z Polski, siedzących w studiu. Kiedy film miał premierę, w 1977 r., ta postać wydawała się dość abstrakcyjna w kontekście polskiej, komunistycznej rzeczywistości. Dziś wydaje się aktualna jeszcze bardziej niż wtedy. A Pietrzak wykreował tę postać w sposób iście genialny.
To nie przypadek, że zagrał przedstawiciela amerykańskiej Polonii - wprowadzenie stanu wojennego zastało go właśnie pod drugiej stronie Atlantyku. Był tam fetowany zarówno przez środowiska polonijne, jak i przez gospodarzy: był zapraszany do Białego Domu, ówczesny prezydent Ronald Reagan osobiście ściskał mu dłoń, a jego ekipa medialna przygotowała specjalny program telewizyjny "Let Poland be Poland", który miał emisję w amerykańskiej telewizji w styczniu 1982 roku, w samym środku stanu wojennego.
Dziesiąte miejsce
Po transformacji w 1989 r. Pietrzak mógł już działać całkowicie swobodnie. Uznawany dotąd niemal za artystyczną bojówkę opozycji i coś absolutnie wyjątkowego w polskiej kulturze Kabaret pod Egidą stał się po prostu jednym z wielu zespołów satyrycznych, próbujących funkcjonować w zupełnie nowej sytuacji i zupełnie nowych warunkach: na komercyjnej scenie artystycznej.
Sam Pietrzak, ośmielony hasłami o tym, żeby we własnym domu, nie siedzieć, nie czekać, ale pomóc, postanowił spróbować swoich sił w polityce. Nie szło mu w tym najlepiej - okazało się, że walka o stołki to jednak nie są żarty. W 1995 r. ubiegał się o fotel prezydencki i wrócił na tarczy, pobity bardzo boleśnie - otrzymał tylko nieco ponad 200 tys. głosów, co dało mu zaledwie 10 miejsce. Równie słabo poszło mu dwa lata później w wyborach parlamentarnych - choć miał pierwsze miejsce na liście Unii Prawicy Rzeczpospolitej, nie dostał się do Sejmu.
- Pietrzak był zawsze wyrazisty politycznie, ale do 1989 r. wszyscy byliśmy po jednej stronie barykady - wspomina Ewa Błaszczyk. - Ale mimo wszystko, kiedy ogłosił start w wyborach prezydenckich, wszyscy byliśmy absolutnie przekonani, że to jego artystyczny projekt, że chce po prostu zebrać satyryczny materiał i potem zrobić z tego kabaretowe przedstawienie.
Etatowe honorowe wspieranie
Znacznie lepiej wychodziło mu robienie polityki poza strukturami. Aktywnie włączył się w proces lustracyjny - wspomagał bardzo mocno Bronisława Wildsteina, który osobiście wynosił teczki z archiwów, bez wahania przyjmował propozycje zasiadania w komitetach honorowych wsparcia polityków PiS-u w kolejnych wyborach. Po kolei pomagał w ten sposób wygrywać: Lechowi Kaczyńskiemu w wyborach prezydenckich w 2005 r., PiS w wyborach parlamentarnych dwa lata później i Andrzejowi Dudzie w wyborach w 2015 r. I tylko wspierany przez niego Jarosław Kaczyński nie zwyciężył w wyborach prezydenckich w 2010 r. Ale nie wygląda na to, żeby przegranemu kandydatowi przeszkadzało to w jakikolwiek sposób. A i Pietrzak ma się całkiem dobrze.
Do dziś aktywnie wypowiada się w sprawach politycznych, a reżimowe media zapraszają go co i rusz, wiedząc, że zawsze chętnie wesprze władze i przyłoży opozycji. Jak choćby w niedawnym wywiadzie dla Polskiego Radia, w którym popierał konserwatyzm prezydenta Dudy w sprawach rodziny, żeby nikt nie mógł w tej sferze sam decydować "co się komu podoba". Atakował też "Gazetę Wyborczą", pisząc o niej jako o dziele "środowiska, które się zdegenerowało" i "teraz zajmuje się wyłącznie oszczerstwami".
W swoich felietonach, które publikował przez lata w prawicowych mediach i videofelietonach, które umieszczał na swojej stronie internetowej, wypowiadał się m.in. o działaniach promocyjnych PO, które przypominają "propagandę Putina". O platformerskim rządzie mówił, że "szkodzi Polsce". Działania ówczesnej premier Ewy Kopacz oceniał jako "kpinę" z ludzi, a media w czasach III RP pełne były, jego zdaniem, "zdeformowanych psychicznie maniakalnych oszustów".
Jedni nie chcą rozmawiać, inni nie powiedzą nic złego
Nie ma wątpliwości: musi mu dziś doskwierać zawodowa, a pewnie i towarzyska samotność. Wielu z dawnych znajomych już od dawna nie żyje: Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Jan Stanisławski, Wojciech Siemion, zaledwie kilka tygodni temu do tej listy dopisać trzeba było jeszcze Wojciecha Pszoniaka, który także przez lata był członkiem Egidy. Wiele dawnych znajomości zostało natomiast definitywnie zakończonych, jak się można domyślać - ze względów politycznych. Krystyna Janda, która przez wiele lat współpracowała z Pietrzakiem w różnych formach i strukturach, nawet nie chciała słyszeć o tym, żeby powspominać tamte czasy i wspólne przygody. Kilka innych osób, dowiedziawszy się, że ma się wypowiedzieć o Pietrzaku, grzecznie, ale stanowczo kończyło rozmowę.
- Różniliśmy się z Pietrzakiem od zawsze - wspomina Marek Majewski. - Na początku chodziło głównie o kwestie artystyczne i estetyczne. Mieliśmy nawet taki "stały element gry", dialog, który często powtarzaliśmy. On mówił: "dawno ustaliliśmy, że mamy zupełnie inny gust", a ja odpowiadałem "to dla mnie zaszczyt". To było kurtuazyjne i nie przeszkadzało nam w wieloletniej współpracy. Ale wszystko zmieniło się, kiedy doszły różnice polityczne, które sprawiły, że się ostatecznie rozstaliśmy. Za komuny i za rządów SLD byliśmy po jednej stronie, ale kiedy do władzy doszli bracia Kaczyńscy, okazało się, że mamy zupełnie różne zdania i rozeszliśmy się. Jednak na mojej drodze Jan Pietrzak jest postacią zdecydowanie pozytywną i nie powiem o nim niczego złego.
Symbol obłąkanej nienawiści
Kiedy widzi się dziś Pietrzaka na scenie można mieć bardzo ambiwalentne uczucia: z jednej strony satyryk bezdyskusyjnie imponuje swoją żywotnością. Ma dziś przecież prawie 84 lata, a jest aktywny, sprawny, dynamiczny. Ba, podczas swoich występów na żywo, kiedy śpiewa, opowiada żarty, komentuje na bieżąco to, co się dzieje wokół niego, bywa naprawdę błyskotliwy.
Ale z drugiej strony - niemal przykro patrzeć na to, jak bardzo jest zażarty w swoim ślepym ksenofobicznym nacjonalizmie, jak bardzo odsłania kompleksy, resentymenty, niezrealizowane ambicje, jak zdaje się być zaślepiony ideologią zgodną z tym, co prezentuje rządząca partia. Być może tak było od dawna, może od zawsze, ale wcześniej nie było tego widać aż tak bardzo. Szkoda, że ten niewątpliwie utalentowany satyryk, wokalista, autor i aktor, stał się dziś symbolem czegoś, co sam nazywa "obłąkaną nienawiścią".
- Janek zawsze był bardzo "bojowy" - komentuje Krzysztof Piasecki. - Zawsze walczył. I będzie walczył. Do końca. Niekoniecznie do zwycięstwa, ale na pewno do końca.