Fala upałów i fala zakażeń. Skutki tej decyzji mogą być tragiczne? [OPINIA]
Organizatorki i organizatorzy robią, co mogą, a ludzie i tak zrobią, co chcą. Letnie festiwale to może być potężny dramat.
Lato zaczyna się na dobre. Wraz z nim zaczynają się wakacje, wyjazdy, plenerowe imprezy i festiwale. Takie zdanie w poprzednich latach nie budziłoby żadnych wątpliwości. W 2021 roku jednak powinno budzić ogromne. Brakuje w nim przecież ważnego elementu: trwa pandemia, liczba dziennych zakażeń wciąż nie jest mała, codziennie umierają dziesiątki osób. I w związku z tym wszystko powinno w tym roku, w drugie lato globalnego kryzysu sanitarnego, działać zupełnie inaczej.
Ale nikt już tego nie chce. Nikt już nie ma siły na męczące obostrzenia. Wszyscy chcą odpocząć. I dobrze się bawić. To wszystko musi budzić poważny niepokój. I może przynieść tragiczne skutki.
Za (prawie) wszelką cenę
Branża koncertowa i eventowa przeżywa największy kryzys w swojej historii. Jako pierwsza została zamknięta na skutek pandemicznych obostrzeń, otwierana jest w ostatniej kolejności i to z poważnymi ograniczeniami.
Wszyscy obiecywali sobie: no dobrze, 2020 rok był klęską, teraz sobie odbijemy. Ale mimo tych wielkich nadziei, wiadomo było już od jakiegoś czasu, że lato 2021 roku będzie kolejnym bez festiwali, że odbędą się tylko nieliczne imprezy, na dodatek w zmienionej formule i ograniczonej formie.
Nic więc dziwnego, że organizatorki i organizatorzy robią wszystko, żeby w jakikolwiek sposób wznowić działalność. Przygotowują - nietanią - infrastrukturę, kupują najróżniejsze środki zabezpieczające, budują swoje imprezy w zasadzie od nowa, żeby tylko sprostać narzuconym prawem wymogom. Zależy im na tym, żeby za wszelką cenę przyciągnąć ludzi i podnieść się z dna. Za wszelką cenę oprócz bezpieczeństwa uczestniczek i uczestników.
Wątpliwy przywilej
Na dodatek od kilku dni są jeszcze pod nową presją - władza przerzuciła na nich sprawę promowania szczepień wśród młodszego pokolenia. Wiadomo było, że chęć przyjmowania szczepionek wśród młodzieży jest zastraszająco mała i że kompletnie nieudana rządowa kampania promocyjna - "Ostatnia prosta" to przecież hasło, które kojarzy się bardziej z hospicjum, niż z powrotem do życia sprzed pandemii - zupełnie nie działa.
Co zrobił rząd? Odsunął od siebie odpowiedzialność za promowanie szczepień i obarczył nią sektor kultury, narzucając mu konieczność różnicowania publiczności na zaszczepioną i niezaszczepioną. Założenie jest proste: młodzi chcą uczestniczyć w festiwalach, więc będą mogli to robić, ale niech się zaszczepią. Rząd rzucił marchewkę, ale kij przekazał organizatorkom i organizatorom imprez.
Przepisy są jasne: chcesz zorganizować koncert? Możesz wpuścić tylko 250 osób. A to ilość, która z ekonomicznego punktu widzenia nie ma żadnego sensu w przypadku koncertów choć trochę droższych niż takie, podczas których szwagier organizatora gra z kolegami covery znanych przebojów. Chcesz wpuścić na koncert więcej osób? A wpuszczaj, ile chcesz. Ale muszą być zaszczepione.
Tylko niby jak organizatorki i organizatorzy mają zrobić? Nie mają żadnych narzędzi: prawnych ani technicznych, żeby sprawdzać, kto jest zaszczepiony. Mają stawiać dodatkowe "szczepionkowe" bramki przed wejściem na teren imprezy? Mają wymagać przesyłania QR kodów przy zakupie biletów i karnetów przez internet? To wszystko absurdalne pomysły. Dlatego duża część organizatorek i organizatorów imprez zmuszona jest do zrezygnowania z tego, mocno wątpliwego, przywileju.
Ci z kolei, którzy - jak np. Jurek Owsiak - próbują dać więcej możliwości osobom zaszczepionym, spotykają się z gigantyczną falą hejtu ze strony środowisk antyszczepionkowych. Taki jest efekt posłużenia się przez rząd branżą eventową jako żywą tarczą w rosnącym konflikcie społecznym wokół szczepionek.
Maseczki w dół i pod scenę!
A na koniec dochodzi jeszcze jeden problem - skrajny brak odpowiedzialności Polek i Polaków, którzy za nic mają wiele z obostrzeń. Żeby się o tym przekonać, wystarczyło choćby przejechać się pociągiem w któryś z pierwszych ciepłych weekendów tego lata. To były obrazki jak z 2019 roku albo z któregokolwiek roku przed pandemią: ani śladu dystansu, poprawnie założonej maseczki nie ma prawie nikt, rozprzężenie społecznych ograniczeń pełną gębą. I te wszystkie bzdurne argumenty: "tyle godzin w maseczce?", "przecież to nielegalne", "ale jak mam w tym jeść i pić", "okulary mi parują".
Polki i Polacy mają kompletnie za nic kwestię zbiorowego bezpieczeństwa, egzamin z odpowiedzialności za dobro wspólnoty oblewają w zasadzie z zerową liczbą punktów.
Co to oznacza dla festiwali? Niestety, można być prawie pewnym, że mimo wszystkich starań i zapewnień ze strony organizatorek i organizatorów imprez, nie ma co liczyć na to, że będzie tam bezpiecznie pod względem epidemicznym. Na festiwalach filmowych czy teatralnych maseczki zsuną się na brodę, kiedy tylko zgaśnie światło. Na koncertach i festiwalach muzycznych wszyscy rzucą się pod scenę, gdy tylko perkusistka czy perkusista zaczną nabijać rytm. Nikt nie będzie stał w wyznaczonym sektorze, w wyrysowanym na ziemi kwadracie - o ile na imprezie taki środek bezpieczeństwa będzie w ogóle stosowany.
Nie ma szans na zachowanie dystansu, nie ma szans na respektowanie obowiązku zasłaniania nosa i ust, nie ma szans na realizowanie innych zasad bezpieczeństwa sanitarnego.
A trzeba pamiętać, że znaczna większość uczestników letnich imprez to ludzie młodzi. W tej kategorii wiekowej skala zaszczepienia wciąż utrzymuje się na bardzo niskim poziomie, można więc śmiało powiedzieć, że - o ile organizatorzy nie zdecydują się na preferowanie zaszczepionych - tego typu imprezy będą się odbywały z udziałem osób narażonych na zakażenie i zachorowanie. To może przynieść bardzo poważne, tragiczne skutki. Wraz z kolejną falą upałów, może przyjść kolejna fala zgonów.