Krystyna Feldman związała się z żonatym aktorem. Na drodze miłości stanęła tragedia. "Robiłam wszystko, żeby go uratować"
Widzowie zapamiętali Krystynę Feldman jako zrzędliwą staruszkę ze "Świata według Kiepskich" lub kojarzą ją z roli tytułowego malarza w "Moim Nikiforze". Aktorka chętnie opowiadała o swoich artystycznych dokonaniach, lecz o życiu osobistym mówiła niewiele – być może dlatego, że los zdecydowanie jej nie rozpieszczał…
Na aktorstwo była niejako skazana – urodziła się 1 marca 1916 roku we Lwowie, w artystycznej rodzinie. Matka była śpiewaczką operową, ojciec aktorem i Krystyna już jako dziecko wiedziała, że również musi trafić na scenę. Najpierw jednak musiała stawić czoła rodzinnej tragedii. Gdy miała trzy lata, jej tato zmarł na cukrzycę, a matka robiła, co mogła, by zapewnić dzieciom jak najlepsze warunki do życia. Na ponowne zamążpójście zdecydowała się dopiero po dekadzie, ale nastoletnia Feldman z ojczymem – surowym wojskowym – nie miała dobrych relacji. To on naciskał, by wysłać pasierbicę do szkoły handlowej, z której ta od razu uciekła. Po maturze zaczęła przygotowywać się do egzaminów na studia aktorskie – tam w komisji zasiadał znajomy jej ojca, który młodej Krystynie od razu zaproponował angaż w teatrze.
Aktorka charakterystyczna
Feldman zawsze podchodziła do siebie z dystansem; uważała się za kobietę niezbyt atrakcyjną i twierdziła, że skazana jest na granie ról charakterystycznych. Choć jako młoda dziewczyna próbowała jeszcze się buntować. "Na początku, kiedy pożaliłam się w domu, że gram prawie samych chłopaków, parobków, energicznych młodziaków, a nawet Staszka w »Weselu«, mama odpowiedziała mi wtedy: »Cicho, smarkaczu, graj to, co ci dają«", śmiała się w "Rzeczpospolitej". Szybko zrozumiała, że matka miała rację, występowała więc bez narzekania, wkładając w każdą rolę serce. W "Polityce" zaś kwitowała: "Nigdy nie miałam fałszywych apetytów, nie chciałam grać Julii czy Ofelii, bo po prostu warunków na to nie miałam. Nie byłam śliczną dziewczyną pszennowłosą z niebieskimi rozmarzonymi oczami. Przeciwnie, byłam czarnowłosa i nic mi się w oczach nie marzyło".
Taka miłość się nie zdarza
I choć może nie uchodziła za klasyczną piękność, miała w sobie bez wątpienia dużo uroku, który sprawiał, że nie mogła opędzić się od wielbicieli. "Przyznam, że miałam duże powodzenie wśród chłopaków. Nie wiem dlaczego, ale panowie zawsze chodzili za mną sznurem. Jednak mnie interesowali tylko starsi mężczyźni. Młodsi chłopcy smalili do mnie cholewki, zapraszali na kawę, ciastko, na randkę. Ale ja nie byłam taka chętna", śmiała się w "Gali". Kiedy poznała reżysera Stanisława Brylińskiego, mężczyznę starszego od niej o prawie trzydzieści lat, początkowo nie zwróciła na niego uwagi. Bryliński był wówczas żonaty, choć jego małżeństwo od dawna istniało tylko na papierze; w tym czasie umawiał się już z inną kobietą. Ale Feldman kompletnie zawróciła mu w głowie i tak uparcie zabiegał o jej względy, aż wreszcie dopiął swego. Zamieszkali razem i planowali nawet ślub, jednak do zalegalizowania związku nigdy nie doszło; w 1953 roku Bryliński zachorował na zapalenie opon mózgowych. "Robiłam wszystko, by go uratować. Na czarnym rynku kupowałam neomycynę, bo wtedy inaczej nie można jej było zdobyć. (…) Najpiękniejsze było to, że do końca byliśmy w sobie cudownie zakochani. Nie widziałam poza nim świata", opowiadała w "Vivie!". Jego śmierć była dla Feldman ogromnym ciosem; nie wyobrażała sobie, by jeszcze kiedykolwiek mogła pokochać innego mężczyznę.
Światło, które zgasło
W 1999 roku Feldman przyjęła angaż w serialu "Świat według Kiepskich"; niektórzy dziwili się, że aktorka z takim doświadczeniem teatralnym zdecydowała się zagrać w produkcji rozrywkowej, przez wielu uważanej za dość "prostacką". Ona sama nie widziała jednak w tym nic złego, mówiła, że jedyne, co niezbyt podobało się jej w scenariuszu, to liczne przekleństwa. Nie uważała, że w jakikolwiek sposób marnuje swój talent; powtarzała, że na tym polega piękno zawodu aktora – że można zagrać zarówno w rozrywkowym serialu, jak i ambitnym filmie.
Feldman wiodła spokojne życie z dala od błysków fleszy; nigdy nie uważała się za gwiazdę i potrafiła nawiązać kontakt z każdym. Przyjaciółka aktorki, Daniela Popławska, opowiadała potem w "Gazecie Wyborczej": "Ją lubili wszyscy: kiedy mnie odwiedzała na Starym Mieście, to każdy pijak po drodze ją zaczepiał. Każdy menel wołał na jej widok: »Krysiaaa! Krysia Feldman!«. Ona sama relacjonowała: »Matko święta, pięciu mnie tu wycałowało po drodze«". Dlatego też ludzi tak zszokowała informacja, że w 2004 roku Feldman została napadnięta i w kiepskim stanie trafiła do szpitala. Mówiło się, że być może aktorka będzie musiała poruszać się na wózku inwalidzkim – ona jednak nie zamierzała się poddawać, przeszła rehabilitację i znów zaczęła chodzić.
Niestety, niedługo dane jej było cieszyć się tym małym zwycięstwem. Wkrótce znowu znalazła się w szpitalu, gdzie usłyszała, że ma raka płuc. Feldman stanęła przed trudną decyzją – uznała jednak, że nie zdecyduje się na chemioterapię. Tłumaczyła, że jest już starszą kobietą, szanse na powrót do zdrowia ma praktycznie zerowe, więc ostatnie miesiące lub lata woli spędzić w spokoju, w swoim domu, a nie w szpitalu. Zmarła 24 stycznia 2007 roku. Podczas porządkowania pamiątek po aktorce wśród jej rzeczy znaleziono rękopis książki "Światła, które nie gasną" – została wydana w rocznicę setnych urodzin Feldman.