Kuba Strzyczkowski, nowy dyrektor radiowej Trójki: "Ludzie z Trójki nie byli wyrzucani, sami chcieli z niej odejść"
Kuba Strzyczkowski, nowy dyrektor radiowej Trójki, uznał, że wielu dziennikarzy nie zostało wcale z radia wyrzuconych po dojściu PiS do władzy, lecz sami chcieli odejść. - To normalny proces – mówi Strzyczkowski. Nie zgadza się z nim Jerzy Sosnowski, jeden z wyrzuconych z pracy dziennikarzy. Sprawdzamy, jak było naprawdę.
Temperatura wokół Programu Trzeciego Polskiego Radia nie spada. Najpierw była cenzura piosenki Kazika na LP3 i w efekcie odejście kilkunastu kluczowych dziennikarzy, w tym Marka Niedźwieckiego. Tym razem nowego dyrektora Trójki – Kubę Strzyczkowskiego – zaatakował były długoletni dziennikarz Trójki Jerzy Sosnowski, przez lata prowadzący wieczorny Klub Trójki. Poszło o wywiad jakiego Kuba Strzyczkowski udzielił "Dużemu Formatowi", dodatkowi "Gazety Wyborczej".
Strzyczkowski zanegował w nim fakt wyrzucenia z Trójki w latach 2015-2020 wielu dziennikarzy przez nowe władze radia związane z PiS.
Strzyczkowski: - Nie galopujmy z tym wyrzucaniem. Wiele osób dorobiło sobie legendę. Nigdy nie byli wyrzucani, zwyczajnie chcieli odejść. Różnie bywało. Niektórzy odchodzili, bo chcieli albo dostawali ciekawsze propozycje, a dla części osób faktycznie nie było miejsca. Ale, na Boga, w różnych redakcjach ludzie przychodzą i odchodzą, bo zmienia się atmosfera albo coś im nie odpowiada. To normalny proces, niespowodowany zakrętami politycznymi.
Jerzy Sosnowski, który sam został z Trójki zwolniony (jak pisze "z naruszeniem prawa"), w emocjonalnym wpisie na FB przedstawił swoją wersję wydarzeń.
Sosnowski napisał, że "w wyniku usuwania z tzw. 'mediów narodowych' ludzi, do których PiS nie miał zaufania, na rynku pracy pojawiło się w ciągu kilku miesięcy ponad 200 (!!!) dziennikarzy. Znam przypadki znakomitej dziennikarki, która została przedszkolanką albo dziennikarza, który zajął się handlem nieruchomościami. Sam, po bezowocnej próbie utrzymania się z zarobków freelancera, wróciłem do pracy w szkole".
Sosnowski zwraca się bezpośrednio do Strzyczkowskiego: "Twoje lekceważenie naszych kłopotów jest niesmaczne".
Były dziennikarz Trójki opisał też mechanizm degradacji zawodowej stosowany w Polskim Radiu:
"Są rozmaite sposoby pozwalające skłonić ludzi do odejścia z pracy. Na przykład przesunięcie znakomitej dziennikarki newsowej do prac porządkowych w archiwum radiowym. Albo zawodowa degradacja w postaci usunięcia z anteny. Albo wprowadzenie do grona dziennikarzy ordynarnych propagandystów, co pozostałych czyni współwinnymi propagandy".
Trwa ładowanie wpisu: facebook
W efekcie, jak pisze Sosnowski, "po styczniu 2016 zespół Trójki został rozbity. Obecnie jest do dyspozycji najwyżej 66 proc. załogi, która w latach 2011-2015 osiągnęła najwyższy po 1989 roku wskaźnik słuchalności Trójki, wymierny sukces finansowy i nagrodę za najlepszy brand medialny".
Zozuń: zesłano mnie do archiwum, to był mobbing
Zarówno Jerzy Sosnowski jak i Kuba Strzyczkowski odmówili WP komentarza. Obaj uznali, że powiedzieli już wszystko, co mieli do powiedzenia w tej kwestii – Strzyczkowski w wywiadzie, a Sosnowski we wpisie.
WP zapytała jednak Ernesta Zozunia, dziennikarza Trójki od ponad 20 lat, jak wyglądał tam jeszcze niedawno mechanizm degradacji zawodowej.
Sebastian Łupak: Jest pan od ponad 20 lat dziennikarzem Trójki, który przygotowywał audycje, korespondencje zagraniczne z Iraku czy Rosji, przeprowadzał wywiady na antenie. Nagle, w 2019 roku, trafił pan do tzw. archiwum radiowego. Na czym to polegało?
Ernest Zozuń: Ze mną od początku był kłopot, bo ja zwracałem uwagę nowemu kierownictwu Trójki, że nowi wydawcy nie potrafią montować, że nie mają pojęcia o warsztacie radiowym. Podważałem ich autorytet, po prostu broniłem zasad zawodu. W końcu zdjęto mi z anteny mój stały program "3 strony świata", a później zlikwidowano całą redakcję międzynarodową. W końcu ówczesny dyrektor Trojki, Wiktor Świetlik, uznał, że nie ma dla mnie w Trójce miejsca. Nie można mnie było jednak zwolnić, bo ja reprezentuję związek zawodowy i jestem chroniony. W lipcu 2019 roku oddelegowano mnie więc do archiwum. To zwykły mobbing, żeby zniechęcić mnie do pracy w radiu.
Dlaczego mobbing?
Dotąd pracowałem w budynku Trójki przy u. Myśliwieckiej 3/5/7. Teraz odcięto mnie od reszty zespołu, przeniesiono do archiwum do budynku przy ul. Woronicza. To puste, zapomniane skrzydło budynku, zapomniany korytarz, pokój z zakurzonym biurkiem i komputer ze starym oprogramowaniem. Dobrze, że nie szafa na szczotki.
Na czym polegała pana praca?
Miałem pisać materiały na temat rocznic historycznych. Przez tydzień trzy teksty. Dla dziennikarza, który jest codziennie na antenie, to praca poniżej możliwości i kwalifikacji. Przychodzisz o godz. 9 rano, siedzisz do godz. 16 w pustym pokoju. Masz do napisania trzy krótkie teksty w tygodniu, z którymi nie wiadomo, co się później dzieje. To miało mnie zniechęcić do radia, uprzykrzyć życie i spowodować odejście.
Inni też trafiali do archiwum?
Tak. Do tego zapomnianego pokoju. Znam dziennikarzy i dziennikarki, którzy trafili do archiwum i uznawali, że są pewne granice wytrzymałości. Odchodzili z pracy, składali wypowiedzenia. Uznawali, że szkoda ich czasu i energii. Nie będę jednak spekulował, kto i dlaczego odszedł. Trzeba pytać każdego z osobna.
Pan wytrzymał?
Spędziłem w archiwum trzy miesiące. U jednego ta nić wytrzymałości pęka szybciej, u innego nie. U mnie nie pękła. Ja muszę być w radiu – to moje życie.
Z archiwum wrócił pan do Trójki?
Tak, bo upomniała się o mnie Rada Programowa i zespół Trójki.
To był koniec problemów?
Nie. Chciano mnie wziąć głodem.
Czyli?
Pensja stanowi 1/3 mojego wynagrodzenia, a reszta to honoraria, czyli to, co przygotuję na antenę. Jak mi się nie daje zadań albo zrzuca moje materiały, to nie zarabiam. Nie mogłem wrócić do pasma publicystki międzynarodowej, bo dowiedziałem się, że robi je teraz ktoś inny. Jak zgłaszałem materiały do "Zapraszamy do Trójki", to były one odrzucane. Były długie debaty, czy ja się w ogóle nadaję do zrobienia trzyminutowego materiału. To uwłaczające dla kogoś z moim stażem.
Dostałem też propozycję wyjazdu do Grecji na korespondenta.
To chyba świetnie?
Nie znam języka greckiego, więc nie byłem w stanie nawet czytać nagłówków gazet, bo są one w innym alfabecie. Jak miałem być korespondentem w Grecji, nie znając języka?! Wyjechałem tam na miesiąc.
Robił pan tam coś?
Sam sobie wymyślałem robotę. Zrobiłem np. reportaż z wyspy Lesbos o uchodźcach. Wysyłałem to do Informacyjnej Agencji Radiowej (IAR). Po czym dostałem z IAR-u maila, że mam nie przysyłać swoich korespondencji, bo nie będą one ode mnie przyjmowane. Nawiązałem wtedy współpracę z "Zapraszamy do Trójki", zrobiliśmy dzień grecki w porannej audycji, nadaliśmy dwa materiały z Aten, żeby ten wyjazd jakoś wykorzystać. Realizowałem to przy oporze dyrekcji. Jak wróciłem, było to samo: ja się starałem coś robić, a oni starali mi się utrudniać. Znów zaczęły się przepychanki.
Teraz został pan szefem redakcji aktualności Trójki. Jest lepiej?
Atmosfera się zmieniła. Ludzie sami wiedzą, co mają robić. Jeszcze niedawno dzień zaczynał się od deliberowania, z udziałem pani prezes Agnieszki Kamińskiej, co może być na antenie, a co nie. Zatwierdzanie, kombinowanie, wydawanie instrukcji politycznych i poleceń służbowych. Ludzie od rana byli już umordowani. Teraz nie ma tego mechanizmu kontroli, sprawdzania, weryfikowania, kolejnych kolegiów w budynku na ul. Malczewskiego. Zrobiliśmy normalny wieczór wyborczy, gdzie pokazaliśmy wszystkie strony polityczne. Serwisy informacyjne są robione z zachowaniem normalnych zasad warsztatu dziennikarskiego. Problem to brak ludzi. Po prostu nie ma kim robić programu.
Ernest Zozuń to reporter, dziennikarz radiowy i korespondent wojenny. Związany z Polskim Radiem od ponad 20 lat. W latach 2003-2005 był korespondentem w Iraku, a w latach 2006-2007 w Rosji. W Trójce prowadził m.in. audycje "Wieczór reportażu", "Radioaktywny magazyn reporterów", "Z definicji Europa" oraz "Żyjemy w Europie". Był też wydawcą pasma "Zapraszamy do Trójki". Obecnie szef redakcji aktualności.