Witold Paszt mógł zrobić karierę za granicą. Teraz żałuje
Witold Paszt od ponad 40 lat nie schodzi ze sceny. Zatrzymać go mogła tylko pandemia. W rozmowie z WP muzyk zespołu Vox wspomina legendarne, zagraniczne trasy koncertowe oraz zdradza, dlaczego przyjął propozycję jurorowania w "The Voice of Senior".
Przemek Gulda: Ostatnio było o panu głośno przede wszystkim ze względu na problemy zdrowotne. Jak dziś wygląda sytuacja? Jak się pan czuje?
Witold Paszt: Rzeczywiście, to był temat, który zdominował w ostatnim czasie prawie wszystkie rozmowy. I to oczywiście nie tylko, jeśli chodzi o mnie. Trudno przecież uciec od pandemii, która szaleje na całym świecie.
Nie oszczędziła pana…
To prawda. Muszę przyznać, że przeżywałem naprawdę trudne chwile. Po dwóch, trzech krokach byłem zmęczony, jakbym przebiegł maraton. Chciałem przestrzec wszystkich, którzy bagatelizują tę chorobę – to naprawdę nie są żarty. Jasne, są tacy, którzy przechodzą ją bezobjawowo i bezboleśnie, ale czasem to jest prawdziwa gra ze śmiercią.
Dziś jest lepiej?
O niebo. To kolosalna różnica w porównaniu z tym, jak się czułem dwa czy trzy miesiące temu. Nie jest to jeszcze co prawda dokładnie to, o czym marzę, ale jestem już zdecydowanie bliżej normalności: mogę się swobodnie poruszać i oddychać. To brzmi jak drobiazgi, ale to drobiazgi naprawdę kluczowe dla życia. Dziś jest dobrze, ale nie wiem, co mnie jeszcze czeka. Z niepokojem czytam kolejne informacje o możliwych powikłaniach – mogą się pojawić naprawdę długo po ustaniu wszelkich objawów. Mam nadzieję, że nie będę się musiał o tym przekonywać.
Alicja Majewska o roli w "The Voice Senior": "Będę szukać radości śpiewania"
Pomówmy o czymś przyjemniejszym, bo przecież w ostatnim czasie miał pan też znacznie bardziej atrakcyjne przeżycia.
"The Voice Senior"? Och tak, kiedy zgodziłem się wziąć udział w tym programie, nie spodziewałem się, jak ogromne emocje będą się z tym wiązać. Miałem jakieś przypuszczenia, jak to może wyglądać, ale to, co się tam działo, zburzyło moje wszystkie oczekiwania. Raz, że dużo piosenek, które się tam pojawiały, to były wielkie przeboje z mojego dzieciństwa. Ich przypominanie już samo w sobie było bardzo sentymentalne.
Ale druga rzecz, ważniejsza, to były oczywiście osoby, które brały udział w tym konkursie. Ich energia, entuzjazm, optymizm – to wszystko było niesamowicie autentyczne i wzruszające. Przeżyłem tam mnóstwo bardzo emocjonalnych momentów. Pamiętam np. uczestniczkę, która miała lat 94 i – jak zawsze podkreślała – pół. Wyglądała i zachowywała się, jakby była o co najmniej trzydzieści lat młodsza.
Trudno było oceniać te występy?
Bardzo. To był zawsze dla mnie wielki problem, więc rzadko, a właściwie prawe wcale, nie przyjmowałem wcześniej zaproszeń do jury różnych konkursów. Zawsze miałem poczucie, że kogoś skrzywdzę swoją oceną. Tu też początkowo miałem taki problem, ale bardzo szybko zauważyłem, że wśród uczestników zupełnie nie ma atmosfery współzawodnictwa, nie ma żadnego stresu związanego z tym, że ktoś odpada albo przechodzi do dalszego etapu.
Ci ludzie nie przychodzą tam, żeby wygrywać, ale żeby po prostu zaśpiewać. Dla siebie i dla innych. Dlatego postanowiłem, że w swojej ocenie będę się skupiał właśnie na tym: nie na czystości głosu, ale na podejściu, na emocjach. Szukałem ludzi, którzy wiedzą, po co są na scenie, mają świadomość, co śpiewają, a przede wszystkim: dlaczego. I znalazłem bardzo dużo takich uczestników i uczestniczek. Uważam, że bardzo dobrze, że taki program powstał. Ujawnił coś bardzo ważnego.
Co takiego?
Jak mało jest okazji, żeby ludzie w takim wieku mogli zaistnieć, pokazać się, przypomnieć o sobie. A mówiąc najbardziej banalnie – po prostu wyjść z domu. W Polsce sfera aktywności seniorów i seniorek wciąż jest bardzo skromna.
Od czasu udziału w programie zacząłem zwracać na to baczniejszą uwagę. I bardzo się cieszę, że powstają nowe inicjatywy, nowe przestrzenie, w których ludzie starsi mogą się poczuć komfortowo i mogą mieć poczucie, że ktoś ich docenia. Tym bardziej, że większość z nich ma emerytury w wysokości naprawdę niegodnej.
Cieszy mnie każdy pomysł: uniwersytety trzeciego wieku czy takie projekty jak "The Voice Senior". Zaczynamy wreszcie nadrabiać bardzo poważne zaległości w tej sferze. Cieszę się więc, że mogłem się do tego choć trochę przyczynić. I cały czas powtarzam teraz jak motto myśl, którą niesie ten program: na emeryturze życie wcale się kończy, można wręcz powiedzieć, że pod pewnymi względami się dopiero zaczyna.
A co dzieje się w zespole?
Dzieje się bardzo dobrze, o ile można tak powiedzieć w czasie pandemii, kiedy całkowicie zamarła działalność koncertowa. Tak jak większość artystek i artystów wykorzystujemy ten czas na przygotowanie nowego materiału. Singiel już jest, kilka innych piosenek mamy prawie gotowych. Czekamy tylko na jakiś lepszy moment, żeby je premierowo zaprezentować. Promocja nowych utworów to dziś trudne zadanie: na żywo zagrać ich nie można, nawet przygotowanie teledysku nie jest łatwe. Refren jest bardzo nośny, integrujący, idealny do wspólnego śpiewania i dobry na obecne czasy.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Ostatnio można było pana także zobaczyć na ekranie kinowym. Jakie to było doświadczenie?
Nie ukrywam – to było spore wyzwanie. To była przygoda, do której nie byłem do końca przygotowany. Wydawało mi się, że przez lata występów na różnych scenach i różnych studiach telewizyjnych nabyłem obycia z kamerą. Ale okazało się, że praca w filmie polega jednak na czymś zupełnie innym. Ale to było dla mnie ciekawe wyzwanie. W filmie "Gwiazdy" grałem trenera piłkarskiego, Węgra. Musiałem się więc nauczyć kilku kwestii po węgiersku. Choć jestem "słuchowcem", okazało się, że nie było to łatwe. Ale jakoś się udało.
To była dla mnie osobiście ciekawa historia. Od dziecka interesowałem się piłką nożną, a zmagania Górnika Zabrze oglądałem z ojcem i bratem. Niemal dostawaliśmy zawału. To było piłkarstwo na najwyższym, światowym poziomie, choć ci chłopcy grali przecież wtedy za przysłowiową czapkę śliwek.
Zagrał pan też samego siebie w "Planecie singli 2"…
Och, to wbrew pozorom też wcale nie było łatwe! Może nawet trudniejsze. Nagle człowiek przestaje zachowywać się naturalnie, zaczyna się zastanawiać, jak się rusza, jakie robi miny, w jaki sposób wypowiada zdania. No i jeszcze ta obawa, jak ludzie odbiorą tę kreację. Tym bardziej, że przecież przedstawiona jest w krzywym zwierciadle – temat alkoholu jest tam wyraźnie zarysowany, a ja przecież nigdy nie piję przed wyjściem na scenę.
Jak powstała ta postać? Ktoś pana "napisał" w scenariuszu czy sam się pan "wymyślił"?
Muszę się pochwalić, że miałem spory udział w powstaniu tej kreacji. Już na castingu dorzuciłem od siebie żart o tym, że mój żywot jest bananowy. Reżyser zachwycił się i kazał to natychmiast dopisać do scenariusza. Miałem satysfakcję, że mój pomysł tak się spodobał.
Gra tam pan mocno przewrotnie pokazanego amanta. Czy rzeczywiście czuł się pan nim w czasach największej popularności zespołu?
Żeby była jasność – to nie była historia chłopaków, którzy zdobyli sławę i zwariowali z tego powodu. Także na punkcie dziewczyn, krzyczących na koncertach. Wkroczyłem na scenę jako dojrzały człowiek.
Nie byłem już bezmyślnym gówniarzem, miałem 25 lat. Na dodatek wszyscy dawali nam podobne rady: macie ogromny potencjał, możecie odnieść wielki sukces, ale musicie się skupić na muzyce. Więc ciężko pracowaliśmy. Zanim doszło do pierwszego koncertu, półtora roku szlifowaliśmy w sali prób każdy element: muzykę, wizerunek, choreografię. Nie wyobrażaliśmy sobie, że wyjdziemy na scenę i będziemy stać na niej bez ruchu. Mieliśmy więc opracowane całe sekwencje ruchów tanecznych.
Zadziałało?
Tak, publiczność była zachwycona. Choć od samego początku mieliśmy poczucie, że między nami a fanami jest jednak jakaś bariera. Nie wiedzieliśmy, skąd się bierze. Zapytaliśmy naszego znajomego, który znał się na takich sprawach. Powiedział nam: panowie, w tych nieskazitelnych białych garniturach jesteście po prostu zbyt eleganccy, sprawiacie wrażenie, że macie bajkowe, amerykańskie życie, ludzi to bardzo od was oddala i dystansuje.
I co zrobiliście?
Wzięliśmy sobie to do serca i postanowiliśmy nad tym popracować. Zaczęliśmy tworzyć coraz więcej okazji do tego, żeby publiczność mogła się z nami zintegrować, poznać nas jako prawdziwych ludzi, a nie facetów w eleganckich garniturach. Spotykaliśmy się więc z fankami i fanami po koncertach, podpisywaliśmy płyty, robiliśmy sobie zdjęcia.
Pamiętam sytuację z dużego festiwalu w Krakowie kilka lat temu. Zauważyliśmy, że pod sceną bawi się grupka młodych ludzi: znali wszystkie teksty, śpiewali. Po koncercie podeszli do nas, zaczęliśmy rozmawiać, zaproponowali, żebyśmy wzięli gitary i pośpiewali jeszcze razem nasze piosenki. Świetnie się razem bawiliśmy, to było wspaniałe doświadczenie i wielka lekcja.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Czego was to nauczyło?
Czegoś, co powinien rozumieć i brać pod uwagę każdy artysta i artystka: szacunku dla publiczności. To bardzo ważna rzecz. Nie można narzekać na zachowanie ludzi pod sceną. Jeśli nie bawią się dobrze, to nie jest ich wina, ale nasza. To znaczy, że coś robimy źle, nie umiemy ich porwać, albo choćby zainteresować. Przez wiele lat działalności na scenie nauczyliśmy się już wyczuwać nastrój na sali. Nie chcę się chwalić, ale mam wrażenie, że udało nam się nabyć umiejętność przyciągnięcia uwagi każdej publiczności w krótkim czasie. Wystarczy kilka rzutów oka na salę i kilka porozumiewawczych spojrzeń między nami i to zaczyna działać.
Gracie od wielu lat, graliście dużo jeszcze w czasach PRL-u. To musi być masa wspomnień i anegdot…
Oj tak. Siedem razy byliśmy na trwających po półtora miesiąca trasach po nieistniejącym już dziś ZSRR. Już choćby o tym można dziś napisać grubą książkę. Co się tam działo… To jest nie do wiary. Kto tam nie był w tamtym czasie, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. To były takie historie i takie dramaty, że kiedy jechaliśmy do Polski, a na drodze pojawił się drogowskaz na Terespol – tam było przejście graniczne – płakaliśmy ze szczęścia.
Ale najbardziej niebezpieczna była chyba wyprawa na Kubę. Lecieliśmy wielkim Iłem-86. Nad Nowym Jorkiem złapała nas potężna burza. Pilot manewrował wąskim korytarzem między frontami, po obu stronach kabiny raz za razem uderzały pioruny. Kiedy wreszcie wylądowaliśmy w Hawanie sami nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy bardziej spoceni z powodu czterdziestostopniowego upału, który tam panował, czy, mówiąc wprost, ze strachu. Potem zagraliśmy tam oczywiście "Bananowy Song", to było idealne miejsce.
Podobało się publiczności?
Bardzo. Ale największą szansę na karierę zagraniczną mieliśmy w Stanach Zjednoczonych.
Występowaliśmy wtedy z Kombi w polskiej dyskotece w New Jersey. To był piątek, wczesna pora, pierwsze sety graliśmy w zasadzie dla pustej sali. Naszą uwagę zwrócił skromny facet w czapce, stojący pod filarem. Widać było, że uważnie słucha. Potem gdzieś zniknął, ale po koncercie podszedł do nas szef klubu i pyta: widzieliście tego faceta? No tak. A wiecie, kto to był? No nie. To manager Bruce’a Springsteena. Bardzo mu się podobało. Szczęki nam opadły.
Coś z tego wynikło?
Tak. Jakiś czas później przyszła do nas oficjalna propozycja, żeby otwierać nowojorski koncert zespołu Kansas pod gołym niebem. Nie zdecydowaliśmy się na to. Występowalibyśmy z półplaybacku, bez żywego zespołu. Baliśmy się, jak to zostanie przyjęte.
Żałuje pan dziś?
Tak trochę żałuję. Może nawet… Bardzo. Bardzo żałuję.