Wygrać z czasem. "Alicji Kraina Czarów" w Teatrze Narodowym [RECENZJA]
Na dużej scenie Teatru Narodowego wystawiono właśnie muzyczną interpretację popularnej powieści Lewisa Carrolla. Wersja w adaptacji i reżyserii Sławomira Narlocha nie jest jednak kolejną "Alicją w Krainie Czarów" dla dzieci, a trochę przekombinowaną opowieścią o przemijaniu.
Z interpretacją dzieł Lewisa Carrolla spotkałem się w polskim teatrze wiele razy. "Alicję" widziałem w naprawdę różnych, niekiedy szalenie nieudanych wersjach. Oglądałem też jej bardzo ciekawe i piękne wydania – jak np. ta Cezarego Domagały na Novej Scenie Teatru Muzycznego Roma w Warszawie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Magdalena Boczarska o synku. Mówi o trudach macierzyństwa. "To najtrudniejsze wyzwanie, jakie postawiło przede mną życie"
Przygody Alicji, Białego Królika czy Szalonego Kapelusznika zna każdy, nawet osoby stroniące od książek i teatru. Trzynaście lat temu powstała przecież niezła kinowa wersja Tima Burtona, obsypana nagrodami, w tym Oscarami.
Kraina Pani Alicji
Tym razem po ten kultowy tekst sięgnął Sławomir Narloch. Jego adaptację (na podstawie tekstów "Alicja w Krainie Czarów", "Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła"), teksty piosenek i reżyserię oglądamy w nowej premierze Teatru Narodowego. Widzom planującym wizytę w teatrze do myślenia powinna już dawać zmieniona nazwa popularnej powieści. To nie jest "Alicja w Krainie Czarów", lecz "Alicji Kraina Czarów". Ta wydawałoby się kosmetyczna zmiana ma ogromne znaczenie dla efektu, który oglądamy na narodowej scenie.
Otwierająca spektakl scena obiecuje nam bajkową muzyczną opowieść o świecie Alicji. Oglądamy piękne i mądrze wymyślone cmentarzysko zegarów. Jednak z każdą kolejną minutą zmierzamy w stronę psychologicznej rozprawki nt. życia i śmierci Pani Alicji.
Zgrzyty i zachwyty
"Alicji Kraina Czarów" to przedstawienie muzyczne. Narloch napisał proste, ale mądre i ciekawe teksty piosenek. Daleko im do musicalu (nie taki był zresztą cel), ale też dzięki dużej pracy orkiestry na żywo dają wrażenie ciekawego przeglądu piosenki aktorskiej. O ile z ich interpretacją doskonale radzi sobie Ewa Konstancja Bułhak (Alicja), Cezary Kosiński (Syn), Mikołaj Wachowski (Synek), Anna Lobedan (Królowa Kier) i Piotr Piksa (Flaming, Piątka, Śpiewak Królowej Kier), to występy Henryka Simona (Rycerz) czy Bartłomieja Bobrowskiego (Gryf) to nieporozumienie. Nie tylko na narodowej scenie po prostu trzeba umieć śpiewać, jeżeli bierze się udział w przedstawieniu muzycznym. Zresztą aktorsko w tych kreacjach też niczego wyjątkowego nie znalazłem.
Wygrać z czasem
Zdecydowanie przyjemnie ogląda się kostiumy i scenografię autorstwa Martyny Kander i dopracowaną choreografię Anny Hop (świetne układy dla Flamingów). Atutem przedstawienia – o czym już wspominałem - jest też muzyka wykonywana na żywo przez Orkiestrę Szalonych Kapeluszników. Jest w niej radość, ale i melancholia.
Choć teatr zaprasza widzów od 8. do 118. roku życia, wersja Narlocha nie jest przedstawieniem dla dzieci. Reżyser postawił na dość artystyczną i przekombinowaną opowieść o przemijaniu. Niestety momentami lawirowanie między światem Alicji, a scenami "z przesłaniem" kończy się stagnacją, która staje się wyzwaniem dla widzów.
Przedstawienie nie jest równe, ma swoje doskonałe momenty, jak np. duet Alicji i Królowej Kier w drugim akcie, ale ma też nieprzemyślane i niedopracowane zakończenie. Reżyser nie wykorzystał potencjału Ewy Konstancji Bułhak, której Alicja czasami gubi się w zamyśle artystycznym reżysera.
W przedstawieniu Teatru Narodowego, jak i w powieściach Carrolla dużo mówi się o czasie. Oglądając "Alicji Krainę Czarów" przy pl. Teatralnym w stolicy nie można nie sięgnąć po cytat z powieści: "Czas nie znosi, aby go zabijano".
Ocena spektaklu: ****/******
Jakub Panek, dziennikarz i wydawca Wirtualnej Polski