Wiele lat temu mówiła: "Módlcie się za mnie, bo może któregoś dnia zagram w filmie Arethę Franklin". Stało się. Jennifer Hudson gra Królową Soulu w filmie "Respect".
Yola Czaderska-Hayek: Powinnyśmy odbyć tę rozmowę o wiele wcześniej, ponieważ film "Respect", w którym wcielasz się w Arethę Franklin, nakręciłaś ponad rok temu. Ale wskutek pandemii premiera odbyła się dopiero niedawno. Powiedz, jak to się stało, że Aretha sama wybrała właśnie ciebie do roli w filmie biograficznym?
Jennifer Hudson: Nie wiem, czy pamiętasz nasze pierwsze spotkanie. To było zaraz po premierze "Dreamgirls". Wszyscy mnie pytali, jakie mam plany na przyszłość. Bo po pierwszym filmie od razu Oscar, Złoty Glob…
Czy po takim sukcesie można było jeszcze wyżej mierzyć? I wtedy odpowiedziałam: "Dla mnie jedyna rola, która mogłaby to przebić, to rola Arethy Franklin".
Tylko pomyśl, to było piętnaście lat temu! A potem nagle ona sama odezwała się do mnie. Odbyłyśmy wiele rozmów o tym, jak taki film miałby wyglądać. Ona pytała: "Jak masz zamiar mnie zagrać?". A ja odpowiadałam: "A jak pani sobie życzy?".
Chciałam spełnić jej życzenia i sprostać oczekiwaniom. Ciągnęło się to dość długo, aż wreszcie powiedziała mi: "Podjęłam decyzję. To będziesz ty." To było wtedy, gdy grałam w "Kolorze purpury" [nie chodzi o głośny film Stevena Spielberga na podstawie powieści Alice Walker, ale o musical na Broadwayu, który również jest adaptacją tej książki – red.].
Poprosiła tylko, żebym nikomu nic jeszcze nie mówiła. Kiedy pierwszy raz ogłosiła, że powstanie film o jej życiu, nie zdradziła, kto ją zagra. Powiedziała tylko: "Ta młoda dama wie, że o nią chodzi". Później rozmawiałyśmy przynajmniej raz w tygodniu, przygotowując się do realizacji.
To wielki zaszczyt, ale i wielka odpowiedzialność.
Mam tego pełną świadomość. I nawet dziś nie mogę do końca uwierzyć, że to się naprawdę stało. Nie dość, że zagrałam Arethę Franklin, to jeszcze ona sama mnie do tej roli wyznaczyła.
Podczas zdjęć przeglądałam w telefonie stare wiadomości i znalazłam jeden z SMS-ów od niej. Pisała o piosence, która według niej powinna znaleźć się w filmie. A ja właśnie szykowałam się do zaśpiewania jej na planie. To było dziwne uczucie. Wszystko zaczęło się tak dawno temu, pamiętam wszystkie nasze rozmowy… A teraz marzenie nareszcie się spełniło.
Czy przygotowując się do roli, opierałaś się wyłącznie na rozmowach z Arethą Franklin, czy korzystałaś też z innych źródeł?
Kiedy tylko film dostał zielone światło, natychmiast włączyłam dokument "Amazing Grace". Kiedy pierwszy raz go oglądałam, miałam wrażenie, że to po prostu zapis koncertu w kościele [piosenki na płycie "Amazing Grace" nagrywano na żywo podczas występu w kościele w Los Angeles – red.].
Dopiero kiedy poznałam bliżej panią Franklin i dowiedziałam się czegoś więcej o jej życiu, ujrzałam ten film w zupełnie innym świetle. Dla wielu osób Aretha Franklin to przede wszystkim legenda. To jeden z najpiękniejszych głosów amerykańskiej muzyki.
Ale kiedy miało się okazję poznać ją osobiście, wtedy można zrozumieć, kim naprawdę była i co w tamtych czasach przeżywała. Trudno mi o tym wszystkim mówić z pełnym przekonaniem, ponieważ przyszłam na świat o wiele później, mogę jedynie opierać się na cudzych relacjach, jak wyglądało życie w latach 60., gdy kobiety zajmowały zupełnie inną pozycję niż obecnie.
Gdy zabrakło pani Franklin, zastanawiałam się, do kogo mogę się zwrócić z pytaniami. Ogromną pomoc okazała mi Patti LaBelle. Pytałam ją, co to znaczyło być kobietą w tamtych czasach. Co to znaczyło być matką? Co to znaczyło mieć czarną skórę?
Chodziło o to, by zrozumieć, jak to było. Kobiety nie miały wówczas pełni praw, do tego jeszcze Aretha była bardzo skrytą osobą. Rzadko zabierała głos, wtedy o wszystkim decydowali mężczyźni. Dziś to dla mnie brzmi egzotycznie, bo wiem, że mam prawo mówić i myśleć, co chcę i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś podejmował decyzję za mnie.
A wtedy kobiety tej wolności nie miały. Realizowały się więc w inny sposób, choćby za pośrednictwem muzyki. Aretha znalazła dla siebie artystyczną przestrzeń, w której jej głos mógł nareszcie w pełni wybrzmieć.
Kiedy rozmawiałam z reżyserką Liesl Tommy, powiedziała mi, że niemal całkowicie ukryłaś się za postacią. Czy rzeczywiście na planie zamieniłaś się w Arethę Franklin?
Bardzo wiele elementów tej roli przyswoiłam sobie w naturalny sposób, przede wszystkim dlatego, że obie mamy za sobą podobne przeżycia, pochodzimy z podobnych środowisk.
Gdy w filmie bohaterka przygotowuje się do wyjścia na mszę, to dla mnie nie jest to nic niezwykłego, bo ja też przecież chodziłam regularnie do kościoła. Czy choćby więź z rodziną, co dla mnie jest oczywiste. I strata rodziny, co też niestety znam z własnego doświadczenia. Albo na przykład ta scena, kiedy odwiedza ją matka. Ja też to znam – to uczucie, kiedy osiąga się pierwsze sukcesy, zdobywa nagrody i popularność, ale tak naprawdę najważniejsza jest akceptacja w oczach najbliższych.
Kiedy ma się ich wsparcie, nic innego się nie liczy. Wiele razy miałam poczucie, że naprawdę nie muszę grać, bo jestem w stanie wczuć się w położenie pani Franklin. Może dlatego to właśnie mnie upatrzyła sobie do tego filmu.
Czy masz jakąś ulubioną piosenkę Arethy Franklin? Taką, która najbardziej na ciebie działa?
O rety! To trudne pytanie, zwłaszcza że wiele zależy od kontekstu. Prywatnie, jako jej fanka, najbardziej lubię religijne pieśni w wykonaniu Arethy – oczywiście "Amazing Grace", ale także "Precious Lord" czy "Precious Moments". W filmie zaś najważniejszy utwór to, rzecz jasna, "Respect".
Ta piosenka jest jak gdyby hymnem wszystkich kobiet. "Dr. Feelgood" z kolei opowiada o jej miłości… Jak mówiłam, Aretha wypowiadała się głównie poprzez muzykę. Gdy poznałam ją lepiej, zrozumiałam, ile dodatkowych znaczeń kryje się w jej piosenkach.
Chciałabym zatrzymać się na moment przy tytułowej piosence. Domyślam się, że wymagała ona więcej pracy niż pozostałe utwory.
Rzeczywiście nad tą piosenką pracowaliśmy z wyjątkową uwagą. Wszyscy dzisiaj znamy "Respect" i wiemy, że to przebój wszech czasów, absolutna legenda, która nie zestarzała się do dziś i nie zestarzeje się nigdy. Ten kawałek zapisał się w historii muzyki i pozostanie tam już na zawsze.
Ale podczas realizacji filmu miałam ochotę zdjąć tę piosenkę z pomnika i posłuchać jej ze świeżym nastawieniem. Chciałam, byśmy wyobrazili sobie, jakie to było uczucie usłyszeć "Respect" po raz pierwszy, właśnie wtedy, w tamtych czasach. Jaki to był przełom, jakie zaskoczenie.
Jak już mówiłam, to był kobiecy hymn, głos dyskryminowanej mniejszości. Dzięki tej piosence kobiety mogły poczuć swoją siłę, mogły znaleźć dla siebie odpowiednie słowa. Zależało mi na tym, by premierę "Respect" w wykonaniu Arethy pokazać na ekranie jako swego rodzaju święto.
Aretha Franklin to nie tylko wyjątkowa osobowość, ale przede wszystkim niesamowity głos. Przypuszczam, że słuchałaś jej piosenek na okrągło.
To mało powiedziane. Zasypiałam przy piosenkach pani Franklin i budziłam się przy nich. I przekonałam się, że jeden i ten sam utwór Aretha potrafiła zaśpiewać na wiele sposobów, w zależności od tego, czy występowała w radiu, czy na koncercie, czy nagrywała płytę.
W studiu śpiewała o wiele wolniej, była bardziej skupiona, z kolei na scenie wyzwalała się w niej energia i wtedy śpiewała w szybszym tempie. Podczas występu skupiała na sobie całą uwagę, dominowała nad publicznością. To zupełnie inny rodzaj śpiewania niż w studiu przed mikrofonem.
Dlatego przygotowując piosenki do filmu, musieliśmy do każdej z nich dopisać odpowiedni kontekst: czy Aretha wykonuje ten konkretny kawałek na żywo, czy podczas sesji nagraniowej. To wbrew pozorom miało ogromne znaczenie.
Poza tym z piosenkami Arethy Franklin związana jestem od bardzo dawna. Choćby dlatego, że śpiewała standardy, które i mnie zdarzyło się wykonywać. Kilka razy przyłapałam się na tym, że podczas słuchania myślałam: "Hej, to moja piosenka!" i dopiero potem docierało do mnie: "Nie, to przecież piosenka Arethy". Któregoś dnia, jadąc na plan, odsłuchiwałam w YouTube jeden z jej standardów, to był chyba "Mockingbird".
Przypomniałam sobie, że ja to już kiedyś śpiewałam. No i kiedy piosenka się skończyła, automatycznie włączyła się moja wersja – wiesz, jak to YouTube potrafi. Zobaczyłam samą siebie sprzed dziesięciu lat. W tym filmiku, zanim zaczęłam śpiewać, zwróciłam się do słuchaczy: "Módlcie się za mnie, bo może któregoś dnia zagram w filmie Arethę Franklin".
Znalazłam ten klip w drodze na plan filmu o Arecie Franklin! To było dziesięć lat temu. Kto by przypuszczał?
A jakie to było uczucie przymierzyć słynne suknie Arethy Franklin? Ona przecież słynęła z niesamowitych kreacji.
Jakie to uczucie? Nie do opisania! Jakbym dostała wymarzony prezent na urodziny. Po włożeniu jednej z tych sukni natychmiast poczułam się jak królowa. Zrozumiałam w jednej chwili, dlaczego tak właśnie ją nazywano – Królowa – bo w tej kreacji sama poczułam siłę i majestat.
Nie do wiary, ile można się dowiedzieć o człowieku, kiedy przymierzy się jego ubranie. Udało mi się pojąć, skąd wziął się ten królewski wizerunek Arethy, z którym kojarzona jest do dziś.
Premierze filmu "Respect" towarzyszy smutek, że Aretha Franklin nie doczekała jego realizacji. Czy liczyła się z takim obrotem spraw, gdy opowiadała ci o swoim życiu?
Odbyłyśmy bardzo wiele rozmów, większość z nich dotyczyła spraw osobistych i wolałabym nie zagłębiać się w szczegóły. Pamiętam jednak bardzo dobrze naszą ostatnią rozmowę.
Pani Franklin zadzwoniła do mnie dosłownie dzień przed tym, gdy podano do publicznej wiadomości, że nie jest już w stanie mówić o własnych siłach. Byłam jedną z ostatnich osób, do których się odezwała. Podczas tej rozmowy śpiewała mi przez telefon. Powiedziała: "To piosenka The Isley Brothers". Ja na to: "Tak, proszę pani, wiem".
Opowiadała mi, co jadła tego dnia i wyraźnie była w dobrej formie. A potem, dosłownie dzień później, ogłoszono, że nie jest już w stanie mówić. Nie mogłam w to uwierzyć. Wtedy słyszałam ją po raz ostatni.
Aretha Franklin wybrała cię do roli w filmie. A gdybyś ty miała wskazać kogoś, kto mógłby zagrać ciebie?
W pierwszej chwili pomyślałabym: zaraz, ale ja jestem jeszcze za młoda na film biograficzny! Z pewnością swoje przeżyłam, mam swoje doświadczenia, ale to chyba jeszcze nie ten czas.
Z drugiej strony w naszym filmie pokazujemy Arethę Franklin w wieku zaledwie trzydziestu lat, kiedy już była kobietą po przejściach. Zdążyła wejść na sam szczyt i spaść na samo dno. Więc może wiek nie ma takiego wielkiego znaczenia… Sama nie wiem, po prostu wydaje mi się, że wiele rzeczy jeszcze przede mną, nie pora na film podsumowujący dorobek życia.
Nie odpowiedziałaś na pytanie o kandydatkę do roli.
Bo sama nie wiem, kto to mógłby być! Ale skoro poruszyłaś ten temat, to zacznę się rozglądać. W sumie to bardzo dobre pytanie. (śmiech)