Julia Pietrucha: "Musiałam się odciąć na jakiś czas"
Płytę "Parsley" wydałaś własnym sumptem. Bez nachalnej promocji, razem ze współpracownikami, odnieśliście niemały sukces. To historia, która przypomina m.in. przypadek zespołu Domowe Melodie, który bez wsparcia wielkiej wytwórni na pniu wyprzedaje wszystkie swoje koncerty i wydaje kolejne albumy.
Żyjemy w takich czasach, że nagranie płyty nie graniczy już z cudem. Każdy może stworzyć ją nawet w domu, co udało się przecież wielu zespołom. Ja też w końcu podjęłam decyzję, że zaufam własnemu wyobrażeniu, jak moja muzyka mogłaby zabrzmieć. Ostatecznie jestem odpowiedzialna za aranżacje, dobór instrumentów oraz finalny klimat. Po tym, jak zapadła wewnętrzna decyzja o nagraniu piosenek, wróciłam z podróży po Azji do Polski. Zebrałam grupę przyjaciół, poleconych muzyków i tak udało się to wszystko połączyć, by powstał mój debiutancki album.
Nie wolałabyś, żeby ktoś kompleksowo zadbał o dystrybucję i promocję twojej twórczości czy organizację trasy?
Tyle dałam z siebie na tej płycie, że nie chciałabym tego oddawać w czyjeś ręce. Nie wykluczam, że kiedyś będę potrzebowała pomocy. Chciałabym jednak, żeby to, co robię, zachowało swój kameralny klimat, żeby niczym tego nie zbrudzić. Dopóki mogę nad tym panować sama z pomocą zaufanych osób, chciałabym to robić bez pośredników.