Próbowała popełnić samobójstwo. Była upokarzana w teatrze
Aktorki teatru Gardzienice wyznały w mediach, że przez lata były wykorzystywane przez ich szefa. Jedna z nich zmagała się z depresją i myślami samobójczymi.
We wtorek 7 października br. światło dzienne ujrzały oskarżenia byłych aktorek teatru Gardzienice wobec ich dyrektora Włodzimierza Staniewskiego. W tym gronie znalazła się Mariana Sadovska, która te doświadczenia odkupiła zdrowiem.
"Dyrektor zastosował wobec mnie rękoczyny, a potem zamknął mnie na kilka dni w swoim pokoju, żeby nikt się o tym nie dowiedział i nie zobaczył moich siniaków" – wyjawiła w maju w rozmowie z portalem povaha.org.ua.
Aktorka również ma łamach portalu dwutygodnik.pl opisała swoje doświadczenia. Jej przemyślenia oddają istotę sprawy.
Aktorka przez lata milczała. "Byłam naga, dyrektor związał mnie liną"
"Wiem, że poszukiwania twórcze często prowokują emocjonalne spięcia, konfrontacje, gorące dyskusje i zawsze powtarzam, że dopóki spieramy się na temat tworzonego dzieła – wszystko jest okej. To niezbędne atrybuty twórczego procesu. Ale właśnie dlatego tak ważne jest, by pracować w przestrzeni chronionej, zbudowanej na zaufaniu, uważności i szacunku, i wciąż mieć włączone 'anteny' wychwytujące, czy do takiej pracy nie wkrada się manipulacja, intryga, kaprysy chorego ego, nadużywanie służbowego stanowiska, seksizm i inne przejawy psychicznej i fizycznej przemocy" - napisała Sadovska.
Artystka wspomina, że jej koleżanki z dziećmi były dyskryminowane w pracy. Widziała też innych, starszych aktorów, którzy od lat nie potrafili poradzić sobie z traumą po spotkaniach z ich mistrzami.
Sama Mariana Sadovska przez lata akceptowała ten stan rzeczy, uznając, że w środowisku artystycznym jest nadużywanie władzy jest powszechne. Zmieniła zdanie dopiero po przejściu terapii.
"Kilka lat temu, podczas terapii i walki z depresją, nagle zdałam sobie sprawę, że nie chodzi o 'pranie brudów' i wątpliwej jakości anegdoty. Chodzi o przemoc, która w 'normalnym świecie' podlega karze. Chodzi o manipulację. Chodzi o przywłaszczanie sobie twórczych idei i nadużywanie służbowego stanowiska. Chodzi o psychiczną zależność od 'mistrza', 'nauczyciela', szefa, dyrektora. I nie, nie mówię tylko o reżyserach mężczyznach, wśród takich 'guru' trafiają się też kobiety" - dodała.
Pomimo przemocy psychicznej i fizycznej aktorka wciąż wierzyła w ideę "samopoświęcenia w imię aktu artystycznego". Dołączyła do teatru Gardzienice w wieku 19 lat i jak przyznaje, dyrektor Włodzimierz Staniewski był dla niej największym autorytetem. Cena ich współpracy była jednak wysoka.
"Codziennie brałam leki uspokajające, żeby zasnąć, używałam środków odchudzających, żeby uniknąć cynicznych komentarzy, ale i tak wyłam z upokorzenia, kiedy podczas prób, w obecności kolegów, a czasem też zaproszonych widzów, wysłuchiwałam ze szczegółami, jak potworne jest moje ciało, głos i jak jestem pozbawiona talentu. I jak 'okradam' kolegów, nie zostawiając czasu na pracę z nimi. Któregoś razu, podczas pracy nad spektaklem, nie wytrzymałam tego ogromu presji psychicznej, publicznego poniżania, tej regularnie wykorzystywanej przez reżysera 'metody pracy z aktorem' i naprawdę straciłam nad sobą kontrolę – i w tym samym momencie zadowolony reżyser wykrzykiwał, że właśnie o taką energię mu chodziło. Żeby już następnego dnia wyrzucić mnie z procesu prób, grozić niepodpisaniem i nieprzedłużeniem umowy oraz przekazać opracowaną przeze mnie rolę innej aktorce" - wspomina.
Lata upokorzeń i wpędzania w kompleksy aktorka odchorowała depresją. Przyznała, że próbowała popełnić samobójstwo.
"Chodzi o zagrożenie dla zdrowia: w moim przypadku o wieloletnią przemoc stosowaną przez reżysera i dyrektora teatru Gardzienice. Doprowadziła mnie ona nawet do próby samobójstwa. I to był punkt zwrotny. Wtedy wreszcie znalazłam siłę, by odejść z tego teatru" - zdradziła Marina Sadova.
Obecnie 10 byłych aktorek z Gardzienic opowiedziało się przeciwko dyrektorowi Włodzimierzowi Staniawskiemu. Reżyser dotąd nie skomentował tych doniesień. Podobnie przedstawiciele teatru oraz władz.