Wybitny reżyser oskarżany o mobbing i przemoc psychiczną. Dlaczego środowisko milczało?
Jeden z bardziej cenionych polskich reżyserów teatralnych, Włodzimierz Staniewski z teatru "Gardzienice", jest obwiniany przez aktorki, że rzekomo latami miał znęcać się nad nimi psychicznie, a czasem fizycznie. WP pyta dziennikarza, który jako pierwszy opisał sprawę, dlaczego wychodzi to na jaw dopiero teraz.
Włodzimierz Staniewski, pomysłodawca, dyrektor i reżyser awangardowego teatru "Gardzienice", miał się dopuszczać przez lata karygodnych praktyk wobec aktorek.
Z artykułu Witolda Mrozka w "Gazecie Wyborczej" oraz pisemnego wyznania jednej z aktorek, Mariany Sadovskiej, opublikowanego w "Dwutygodniku", dowiemy się, że Staniewski miał złożyć przynajmniej jednej aktorce propozycję seksu, znęcać się nad innymi psychicznie, wywoływać u nich psychozy, obrażać ich wygląd, wykorzystywać jako kelnerki czy do prasowania jego koszul i gotowania, oczekiwać masażu pleców, izolować je przez kilka dni z rzędu, a nawet stosować rękoczyny aż do siniaków.
Rozmawiamy z Witoldem Mrozkiem, krytykiem teatralnym, aby poznać kulisy sprawy.
Sebastian Łupak: Zacznijmy od początku. Jak powstał teatr "Gardzienice"? Czy było to połączenie teatru, trupy wędrownej i komuny hipisowskiej w latach 70.?
Witold Mrozek, Gazeta Wyborcza: "Gardzienice" powstały z inicjatywy Włodzimierza Staniewskiego, który był uczniem światowej sławy reformatora teatru, Jerzego Grotowskiego. Zaczynała jako wędrowna trupa, zbierająca wciąż wtedy żywą kulturę Polski wschodniej, z jej rusińskimi i ukraińskimi wpływami.
Z czasem, zwłaszcza po 1989 roku, "Gardzienice" coraz bardziej się instytucjonalizowały - aż do postaci dzisiejszego Ośrodka, hojnie dotowanego przez marszałka i ministerstwo, także z funduszy norweskich. W latach 80. i 90. "Gardzienice" były u artystycznego szczytu, stanowiąc produkt eksportowy polskiego teatru. Dziś ich pozycja jest bardziej peryferyjna, ale legenda trwa.
Pierwsza o tym, co się dzieje w "Gardzienicach", zdecydowała się poinformować ukraińska aktorka Mariana Sadovska na łamach ukraińskiego portalu Povaha.ua. Dlaczego sprawę opisał portal spoza Polski, a polskie aktorki dotąd milczały?
To są bardzo indywidualne sprawy, kwestia indywidualnej psychiki. Niekoniecznie wiązałbym je z narodowością. Jeśli już, zaryzykowałbym hipotezę, że jako przybyszka z zagranicy, jeszcze ze Związku Radzieckiego, Mariana Sadovska odczuwała jeszcze większą presję niż Polki. Ale dziś trudno mówić o tej artystce jako o osobie "z zewnątrz" - przez dziesięć lat była bowiem jedną z najważniejszych aktorek "Gardzienic", osobą z samego środka.
Ile aktorek i pracownic z "Gardzienic" zgłosiło się do pana już po publikacji Sadovskiej? Czym tłumaczyły, że zabierają głos dopiero teraz?
Łącznie, razem z Marianą Sadovską, byłem w kontakcie z 10 osobami, które pracowały w "Gardzienicach", bądź brały udział w tamtejszej Akademii Praktyk Teatralnych. Okres, o którym mówią, obejmuje niemal trzy dekady. Poza tym byli też świadkowie różnych zdarzeń, którzy pojawiali się tam jako goście.
Dlaczego tak późno? Padały głosy o zmianie klimatu wokół tematu przemocy, zmianie, która dodała im odwagi. Ale też o własnym dojrzewaniu; wiele tych osób było w bardzo młodym wieku, część przeszła terapię, część uważa, że po prostu do tego dojrzała i znalazła sobie w siłę dopiero teraz. To nic dziwnego. Strach przed mówieniem to przecież oczywista podstawa zmów milczenia.
Jak scharakteryzowałby pan to, co działo się w "Gardzienicach"? Czy to molestowanie, mobbing i przemoc psychiczna? Kiedy prośba o masaż pleców staje się molestowaniem?
Mam nadzieję, że rozpoznaniem tych działań zajmą się prokuratura, sąd i Państwowa Inspekcja Pracy. Prośba o masaż pleców, o której piszę w moim tekście, skończyła się propozycją seksualną. Nadużycie stosunku zależności, by doprowadzić do obcowania płciowego lub innej czynności seksualnej, jest przestępstwem ściganym z art. 199 kodeksu karnego, zagrożonym karą do trzech lat więzienia.
Z pana tekstu wynika, że Staniewski przekraczał w czasie prób teatralnych granicę między prowadzeniem aktorek, reżyserowaniem ich, a przemocą psychiczną i znęcaniem się nad nimi. Gdzie ta granica przebiega, bo przecież reżyser musi mieć chyba silną rękę, żeby zespół grał, jak on chce?
Reżyser nie musi mieć "silnej ręki", choć oczywiście są bardziej i mniej hierarchiczne modele współpracy. Metody pracy są oczywiście różne, ale istnieją sprawdzone procedury i standardy zabezpieczenia aktorów i aktorek. Na przykład - jeśli pracujemy z ciałem, z dotykiem, z nagością - to wszystkie działania powinny być wcześniej zapowiedziane, głośno nazwane, nie wolno nikogo zaskakiwać naruszeniem granic. Akademia Teatralna w Warszawie zorganizowała w zeszłym roku międzynarodową konferencję na ten temat z udziałem specjalistów, wypowiadał się tam m.in. Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar. No i przede wszystkim - pewne sytuacje są po prostu zabronione prawem i naganne, jak np. bicie czy ograniczanie wolności.
Czy Włodzimierz Staniewski wykorzystał fascynację aktorek jego charyzmatyczną osobą? Czy taki system - wybitny reżyser, czyli mistrz, i koło adorujących go młodych kobiet - to częsty model funkcjonowania teatru?
"Gardzienice" miały aurę miejsca niezwykłego, a ich wybitne osiągnięcia artystyczne sprzed 30 lat ściągały tam młodych ludzi spragnionych autentycznej, organicznej, wyjątkowej sztuki, często podatnych na manipulację. Manipulacja z kolei, niestety, jest wśród części reżyserów uważana za skuteczną metodę pracy. Dzisiejsi aktorzy coraz bardziej opierają się takim metodom.
Czy geniuszom świata sztuki – jak Roman Polański czy Włodzimierz Staniewski - wybaczamy więcej, bo są tak ważni dla naszej kultury?
Z pewnością przez lata było takie przeświadczenie, nie uważam go jednak za słuszne. Zarazem myślę, że winy Romana Polańskiego, za które powinien być rozliczany, jak każdy, nie unieważniają jego wybitnych filmów. W przypadku Staniewskiego dodatkowo problematyczne jest to, że zarzucane mu przez moje rozmówczynie działania stały w samym centrum jego praktyki artystycznej, stały się jego metodą.
Mariana Sadovska oskarża nie tylko samego Staniewskiego, ale też ludzi, którzy latami przymykali na jego działania oczy. Pisze wprost: ”straszliwie oburza mnie odwracanie oczu i milczenie doświadczonych i uznanych teoretyków i krytyków teatru: wyraźnie widzieli wykorzystywanie bezbronnych młodych ludzi i wciąż oklaskiwali teatr i reżysera”. Skąd ta cisza świadków przez tyle lat?
Trudno mi się za tych ludzi wypowiadać. Krytyk teatralny Paweł Soszyński napisał wprost, że krytycy i uniwersyteccy badacze teatru stawiali twórczość Staniewskiego ponad aktorki, które były dla nich postaciami drugorzędnymi. Soszyński napisał, że wstydzi się teraz swojej beztroski i tego, że chwilowe uniesienia teatralne stawiał ponad zgnębione, poniżone i wykorzystywane aktorki.
Czy Staniewski, wiedząc, że tekst o nim powstaje, próbował się bronić, tłumaczyć?
Próbowałem kontaktować się z Włodzimierzem Staniewskim. Po początkowej propozycji odpowiedzenia na pytania drogą mailową, nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.
Ośrodek Praktyk Teatralnych "Gardzienice" jest instytucją publiczną. Odpowiednie władze - marszałek województwa, minister kultury - powinny przeprowadzić tam kontrolę. W przypadku wszczęcia przez prokuraturę postępowania, co powinno według mnie nastąpić, Włodzimierz Staniewski może zostać zawieszony w pełnieniu obowiązków dyrektora do wyjaśnienia. W podobnej sytuacji w Krakowie, w Teatrze Bagatela, po zawieszeniu i postawieniu zarzutów, dyrektora odwołano ze stanowiska. Tu to jeszcze nie ten etap, jak powiedziałem - czekamy na działania władz.