Cała Polska mówi o tym od soboty. Skandaliczna "debata" o Freddiem Mercurym w TVP
- Oczywiście, że Freddie Mercury "obnosił się" ze swoją nieheteronormatywnością. Nie bała się o tym pisać nawet PRL-owska prasa, ale TVP nie jest w stanie tego przełknąć - dziennikarze i aktywiści komentują homofobiczną debatę w studiu telewizyjnym po projekcji filmu o wokaliście grupy Queen.
Wygląda na to, że TVP po raz kolejny mocno się ośmieszyła. W sobotni wieczór na antenie stacji telewizji publicznej można było zobaczyć oscarowy film "Bohemian Rhapsody", biografię Freddiego Mercury'ego, wokalisty grupy Queen. Ktoś w redakcji musiał jednak poczuć, że opowieść o ikonie ruchu LGBT, to nie najlepsza propozycja w telewizji, w której wcześniej pojawiały się materiały uderzające w społeczność LGBT+.
Dlatego po projekcji odbyła się debata prowadzona przez TVP-owskiego specjalistę od wszystkiego - Michała Rachonia. Inni eksperci: Piotr Bernatowicz, Jędrzej Kodymowski, Piotr Lisiewicz, Mikołaj Mirowski, próbowali udowodnić, że nieheteronormatywność artysty nie miała znaczenia, a swoją pozycję zawdzięcza jedynie talentowi wokalnemu i scenicznemu. Najbardziej kontrowersyjna teza, którą starali się promować, była taka, że Mercury "nie afiszował się" ze swoją orientacją seksualną.
- Co za bzdura - komentuje Bartosz Żurawiecki, krytyk filmowy i aktywista LGBT, członek redakcji środowiskowego pisma "Replika". - O tym, że Mercury jest gejem, czytałem nawet w PRL-owskiej prasie już w latach 80. On w mistrzowski sposób grał sygnałami wskazującymi na swoją nieheteronormatywność.
Potwierdza to Wojciech Pitala, dramatopisarz, współautor nawiązującej do życia Mercury'ego sztuki "Freddie. Reżyseria Irmina Kant", wystawianej kilka lat temu w warszawskim teatrze Studio.
- Stwierdzenie, że Freddie Mercury nie obnosił się z orientacją seksualną jest wyrazem całkowitego niezrozumienia kontekstu kulturowego jego kariery - komentuje. - Cały image Freddiego zbudowany był na sygnałach homoseksualności, które na przełomie lat 70. i 80. były oczywiste dla wszystkich zainteresowanych. Wąsik, obcisła koszulka na ramiączkach, prezentowanie z dumą męskiego wysportowanego ciała ze szczególnym uwzględnieniem bujnego owłosienia na klatce piersiowej i pod pachami, to był wówczas wygląd typowego bywalca klubu gejowskiego w Wielkiej Brytanii czy USA.
- On mistrzowsko łączył symbole twardej męskości z elementami campu, operowej egzaltacji - wtóruje Żurawiecki. - Jasne, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że Mercury nie był aktywistą środowiska LGBT, wiedział, że wtedy nie mógłby zdobyć globalnej popularności i byłby skazany na środowiskową niszę. To były jednak inne czasy niż dziś, nawet artyści nie mówili otwarcie o swojej seksualności. On w zasadzie też przez całe życie nie powiedział wprost, że jest gejem, choć nie zaprzeczał takim sugestiom, grał tym tematem podczas wywiadów. Jego coming out dotyczący AIDS, dokonany tuż przed śmiercią, w jakimś sensie uważa się za pośrednią deklarację dotyczą nieheteronormatywności.
- Tak, nie były to czasy, w których gwiazdorzy masowo wydawali oświadczenia dotyczące intymnych szczegółów swojego życia - potwierdza Pitala. - Nie potrzebowali takiej strategii do budowania popularności. Świat przed powstaniem mediów społecznościowych rządził się zupełnie innymi regułami.
Potwierdza to także dziennikarz muzyczny i komentator współczesnej kultury i popkultury, Jarek Szubrycht.
- Stosowanie tak bardzo ahistorycznej miary do wydarzeń sprzed trzech dekad jest absurdalne - mówi. - To mniej więcej tak, jakby oceniając zachowanie jakiejś współczesnej lesbijki, aktywnej w przestrzeni publicznej, atakować ją porównaniami do Marii Konopnickiej, która owszem, lesbijką była, ale się przecież "nie obnosiła": ukrywała swój związek z kobietą, miała męża, urodziła ośmioro dzieci, nie chodziła na parady równości i ubierała się w suknie. W czasach, kiedy Mercury przeżywał szczyt swojej kariery, pewne zachowania, które dziś są powszechnie obecne w popkulturze, były nie tylko niedopuszczalne, ale wręcz zakazane prawem.
Szubrycht zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny element dotyczący debaty w studio TVP.
- Jej dużym problemem było to, że jej uczestnicy zdawali się wiedzę o Mercurym, jego życiu i zachowaniach, czerpać jedynie z samego filmu - komentuje. - A przecież to nie surowy dokument, ale skrojona pod masową, familijną publiczność grzeczna bajeczka o liderze Queen. Żeby film nie trafił do kategorii ograniczającej jego dostępność w kinach, wyeliminowano z tej opowieści wątki dotyczące m.in. seksualności czy używek. Nie można na tej podstawie wyciągać żadnych miarodajnych wniosków o tym, kim naprawdę był Freddie Mercury.