Open'er 2023. Trzy godziny na deszczu w oczekiwaniu na gwiazdę. To Polka, a nie międzynarodowa gwiazda
Tradycji stało się zadość: trzeciego dnia Open'era nad terenem festiwalu przeszła kilkugodzinna ulewa. Siąpiący deszcz nie był straszny fanom, którzy już o godz. 15 zebrali się pod sceną, by czekać na koncert, który miał zacząć się o 18.
Organizatorzy największego festiwalu muzycznego w Polsce dość bezskutecznie czarowali rzeczywistość, przekonując, że tegoroczny line up jest zbalansowany i odpowiada na bieżące trendy. Headlinerzy tegorocznej edycji (Lizzo, Kendrick Lamar i SZA) podbijają listy popularności na platformach streamingowych, ale to jeszcze nie skusiło polskich bywalców festiwali do kupna karnetów. Po dwóch dniach Open'era można otwarcie powiedzieć: ludzi jest mniej niż zwykle. Zresztą powiedział to na scenie sam Machine Gun Kelly nieco podirytowany, że "pole wielkie, a ludzi mało".
Każdy artysta występujący w piątek miał więcej szczęścia do publiki: to dzień, gdy headlinerem jest zespół Arctic Monkeys, grają też Queens of the Stone Age. Jedyny wieczór z muzyką rockową prawdopodobnie okaże się frekwencyjnym przebojem (nie opublikowano jeszcze statystyk), zadając kłam słowom organizatorów, że "gwiazdy rocka nie sprzedają biletów tak, jak kiedyś". Co za pech, że "postanowiło" padać właśnie w ten dzień.
Chociaż trudno sobie wyobrazić brak deszczu podczas Open'era (przeżyliśmy nawet ewakuację przed nawałnicą, więc widzieliśmy już wszystko), to wciąż można tu spotkać osoby bez płaszczy przeciwdeszczowych kulące się pod mikrymi daszkami food trucków. Oblężenie przeżywał punkt sprzedaży gadżetów i ubrań z logo Open'era. Hitem okazały się plastikowe poncza. Ci, którzy zapomnieli swoich z domu, musieli wysupłać niemal 60 zł, a kurtki znikały z półek jak świeże bułeczki. Autorka tego artykułu sama musiała ratować się parą nowych skarpet (39 zł za gapiostwo!).
Chociaż nikt z cukru nie jest, to wciąż zdumiewające jest poświęcenie fanów, którzy już o godz. 15 stali wiernie pod główną sceną Open'era, pilnując, by być jak najbliżej swojej idolki. Kogo? Darii Zawiałow, której koncert zaczął się o 18 i był prawdziwym hitem. Piosenkarka wpadła szturmem na scenę z gitarą (z którą rzadko się potem rozstawała) i zaczęła od numeru "Złamane serce jest OK", potem przeszła do hitu "Malinowy chruśniak" i w ten sposób przywitała się z publicznością.
Podziękowała w imieniu swoim i zespołu za to, że "ktoś jednak przyszedł". Aura nie sprzyjała, ale chyba Daria nie doceniła miłości swoich fanów, bo bała się, że jej drugi raz na Open'erze okaże się klapą. Ciekawe, czy wiedziała, jak długo na nią czekali?
Nawet jeśli nie, to odwdzięczyła im się naprawdę porządnym setem hitów. Nie mogło zabraknąć "Laury", "Wojny i nocy" czy "Fifi Hollywood". Energia w tłumie była nie do podrobienia, więc nie można się dziwić, że gdy Zawiałow zeszła ze sceny, publika natychmiast domagała się bisu. Idolka nie kazała się długo namawiać i zakończyła występ tak, jak go zaczęła: gitarowym "Złamane serce jest OK".
Tłumy na Darii były większe niż na SZA, o której organizator z dumą mówił, że zagrała w to lato tylko na dwóch festiwalach: w Stanach i Gdyni. Cóż, Daria zagrała niedawno na Orange Warsaw, a i tak pod pochmurnym niebem Open'era tysiące gardeł skandowało jej imię. Co więcej, akurat kiedy zaczęła swój występ, przestał padać deszcz.
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" masakrujemy "Warszawiankę" z Szycem, chwalimy "Sortownię" z Chyrą, głowimy się nad "Flashem" z Michaelem Keatonem i filmami Wesa Andersona, z "Asteroid City" na czele. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.