Urszula: zaczynam czuć do tego 40-lecia respekt. A mówiłam, że będę śpiewać góra do 30
- Może to jest cały mój patent? Umiem się dostosować, dopasować do życia. A w tym życiu nic nie jest dane raz na zawsze - mówi Urszula, która świętuje 40-lecie pracy artystycznej. W wydanej właśnie biografii zatytułowanej po prostu "Urszula" opowiada więcej niż o bogatym 40-leciu.
Urszula Korąkiewicz, dziennikarka Wirtualnej Polski: Ulu, czy ty w ogóle odmierzasz tak czas? Jubileuszami?
Urszula: Jubileuszy nie uznaję. Albo: nie celebruję ich tak, jak inni. Ale z rozbawieniem przypominam sobie, że w pierwszych wywiadach mówiłam, że będę śpiewać góra do mojej 30. Nie wiem, skąd brało się to moje przekonanie. Może wydawało mi się, że to granica, po przekroczeniu której człowiek już jest tak stary, że powinien robić coś innego? Może chciałam uspokoić rodziców, którzy powtarzali mi, że to niepewny zawód, że będę miała jednak pracę z ubezpieczeniem i wypłatą co miesiąc? Że nie będę na łasce i niełasce ludzi. Naprawdę myślałam, że trochę pośpiewam, a potem będę robić co innego. A potem... było moje 30-lecie i koncert "Piękna trzydziestoletnia" w Sopocie. Teraz przyszło 40-lecie. No kurczę, to jest wynik, do którego naprawdę zaczynam czuć respekt.
Kiedy patrzysz na to, co minęło, na swoje doświadczenia, to jaki wniosek nasuwa się pierwszy?
Że jestem w bardzo fajnym momencie. Jestem nadal w dobrej formie i mam w sobie mnóstwo energii, żeby działać, a jednocześnie komfort wiedzy i bagaż doświadczeń, które przeżyłam. To mnie uspokaja. Na pewno więcej niż wtedy, kiedy miałam 20 czy 30 lat i dalej byłam niepewna siebie. Może osiągnęłam tę pewność późno, ale bardzo mi się to podoba. Teraz jestem taka, jaką zawsze chciałam być.
I opowiadasz o tym bogatym doświadczeniu w książce. Pierwsze, co nasuwa się po jej lekturze, to jej szczegółowość. Jest drobiazgowa.
Okropnie! Żartowałam nawet, że Ewa (Baryłkiewicz, autorka wywiadu-rzeki - przyp. red.) przesadza. Ale ujęła mnie tą drobiazgowością. Żeby było ciekawiej, nie znałam jej zanim nie zabrałyśmy się za książkę. Myślę sobie, że dzięki temu, że byłyśmy sobie obce odważyłam się jej wszystko opowiedzieć. Dzięki niej sama poprzypominałam sobie wiele rzeczy. Zdecydowałam się też na nią dla moich synów, którzy nie wiedzą o wielu historiach. Chciałabym, żeby mieli możliwość sięgnąć po nią i wrócić do tych wydarzeń. Bo na razie młodszy, Szymon, na moje "kiedy byłam w twoim wieku", macha ręką i mówi "dobra, mamo...". Więc tak, to książka dla moich najbliższych, rodziny, przyjaciół. Chcę, by wiedzieli, jak ważnymi postaciami są w mojej historii. No i dla tych, którzy chcieliby poznać mnie bliżej. Taki cukiereczek, rarytas, dla tych, którzy chcą wysłuchać historii Urszuli.
Albo raczej zajrzeć do pamiętnika. Bo to naprawdę intymna, osobista opowieść.
Taka była wizja Ewy. Chciała pokazać Ulę, Ulkę, Urszulę - całą historię, którą najwyraźniej sama była zauroczona. Wyciągnęła z niej moją siłę. Mimo że ja nigdy nie szłam przez życie jak taran.
Zobacz wideo: Urszula: "Częściej czułam się szczęśliwa w życiu niż nie"
Przypomina mi się cytat z Romualda Lipki, o którym wspominacie. Twierdził, że nie jesteś materiałem na gwiazdę. Z perspektywy czasu, to brzmi dość zabawnie.
Tak, ale widzisz – pierwszy raz przyszłam do nich nieumalowana, zwyczajnie ubrana. Wyglądałam jak nieśmiałe, chude dziecko. A oni byli przyzwyczajeni do Izy Trojanowskiej, prawdziwego wampa. Nie dziwię się, że podeszli z rezerwą. A okazało się, że kiedy zaczynam śpiewać, wychodzę na scenę, zaczyna się zupełnie inna rozmowa. Na scenie czuję się pewnie, mogę wszystko. Zresztą zostało mi to do dzisiaj, wolę wszystko wyśpiewać, niż powiedzieć.
Praca z Budką Suflera była dla młodej dziewczyny szkołą życia?
Musiałam się przy nich wykazać. To był męski świat, tam rządził patriarchat. Nie ma się czemu dziwić, to było inaczej wychowane pokolenie. Ale dbali o mnie – nie pozwalali mi z nimi balować po koncertach do rana! Ale nie było między nami szczególnie przyjacielskiej relacji, nie spotykaliśmy się prywatnie. Ja miałam 20 lat, oni po 30, to była dla mnie duża różnica. Poza tym, to już były gwiazdy, więc i ja patrzyłam na nich inaczej. Dla mnie najważniejszym było, że mogłam śpiewać. Ale na pewno przy nich poznałam życie na scenie, uczyłam się zawodu, przecierałam sobie szlaki przed kolejnym etapem.
A kolejnym etapem było odejście z zespołu. Jan Borysewicz wspomina, że dla niego to była trudna, ale najlepsza decyzja. Jak było w twoim przypadku?
Cóż, w pewnym momencie przychodzi moment, w którym pragniesz zrobić coś sama. Ale powiedz - poszłabyś do Romka Lipki i powiedziała, że chcesz tworzyć sama? No nie bardzo. Kiedy poczułam, że pora na następny etap, powoli zaczęłam się od zespołu odrywać. Spotykałam się wtedy z Pawłem Markowskim, w Warszawie chodziliśmy własnymi ścieżkami, poznawałam innych muzyków, poszerzałam horyzonty. Ale po czasie zadzwonił do mnie Jurecki z Budki i namówił na powrót. Mówił "no nie dąsaj już się, pograjmy jeszcze trochę razem, mamy nowego gitarzystę, to świetny muzyk i człowiek!". I to był Staszek Zybowski. Pograliśmy jeszcze trochę razem, ale po naszym wyjeździe do Stanów, Budka wróciła do Polski, a my zaczęliśmy się już tam załapywać, iść swoją drogą.
To były początki kultowego duetu. W książce wspominasz "ze Staszkiem nie bałam się niczego". Dawał takie poczucie bezpieczeństwa, poczucie, że możecie wszystko?
Naprawdę. Mimo że zaczynaliśmy w trudnej rzeczywistości, jeszcze peerelowskiej. Koniec lat 80. był trudny dla muzyków. Graliśmy bardzo mało koncertów. Więc, kiedy pojawiła się okazja, żeby wyjechać do Stanów, nie zastanawialiśmy się długo. A i tak nie było tam różowo. Ale nie kojarzę problemów, które wydawałyby się nam nie do przejścia. Nie panikowaliśmy, nie zamartwialiśmy, co będzie. I co, jeśli nie wyjdzie. Przecież w każdej sytuacji coś się wymyśli. Przy nim po prostu nie bałam się o jutro. Nawet, kiedy myśleliśmy, że będziemy już wygrzebywać ostatnie drobne na chleb, w ostatniej chwili pojawiała się jakaś opcja, jakiś koncert.
I ten komfort przekładał się na odwagę w muzyce?
Miałam komfort, że Staszek był muzykiem wszechstronnym. Mógł zagrać wszystko, czy to był jazz, czy metal, czy łagodne popowe granie. Wiedział, co chce zrobić i przede wszystkim miał świadomość, co ja mogę zrobić. To bardzo ważne, kiedy kompozytor zna dobrze artystę. Zajmowaliśmy się tym, co umiemy najlepiej. Po powrocie do Polski w przeciągu czterech czy pięciu lat nagraliśmy cztery płyty. To naprawdę jest sporo.
Amerykańskie doświadczenie wzmocniło tę waszą odwagę?
Nabraliśmy tam większej pewności siebie. Bardzo otworzyły nas koncerty w amerykańskich klubach. Tam nikt nie podchodził do nas na zasadzie "na bank im się nie uda", tylko kibicowali i byli ciekawi tego, co mamy do zaprezentowania. I nikogo nie dziwiło, że dziewczyna śpiewa Hendriksa czy Zeppelinów lepiej czy gorzej po angielsku. Ważne były nasze emocje i serca wkładane w to, co robiliśmy. I z takim rozpędem wróciliśmy na polską scenę. Tego rozpędu starczyło nam jeszcze na parę lat.
Zderzyliście się w Polsce z zachowawczością, hamulcem: "nie, to się im nie uda"?
Kiedy mieliśmy próby z naszym nowym zespołem i przygotowywaliśmy się do nagrania "Białej drogi", pojawiali się zaciekawieni wysłannicy firm fonograficznych. Ale kiedy słyszeli, jak gramy, żaden z nich się nie odważył nas wydać. Bo co tu się wydarzyło? Ostra, rockowa Urszula? A nie melancholijna, ta od walczyków? Ludzie mnie dobrze znali, pamiętali, co robiłam wcześniej i mimo że graliśmy świetnie, kręcili głowami, że to się nie uda. Że to jest tak inne, tak dziwne, że się nie sprzeda. I tylko Marek Kościkiewicz, który miał swoją niezależną firmę Zic Zac stwierdził "biorę to". Ale i tak doradził nam, żebyśmy dołożyli więcej akustyków, żeby "nie brzmiało tak metalowo". Że kiedy zdejmiemy trochę tego ciężaru, to dotrzemy do szerszego grona. Bo jak się okazało, ludzie tkwili jeszcze głowami w "dmuchawcach". Ja byłam już dużo dalej.
"Biała droga" zdefiniowała Urszulę, jaką znamy?
Zdecydowanie. Nie buntuję się przeciw temu, że kojarzę się z melancholią, bo sama mam jej wiele i w charakterze, i głosie, ale lubię zaskoczyć, przypomnieć, że potrafię przyłoić na scenie. Do dziś dzieciaki dziwią się na koncertach, kiedy gramy "Lewiatana" albo "Millenium". Bo znają głównie "Na sen" czy "Niebo dla ciebie".
I "Konika na biegunach".
Kiedyś ta piosenka była grana na wszystkich możliwych imprezach. A Staszek uparł się, żeby nagrać ją na nowo. Twierdził, że ma na nią pomysł. Mówił "zobaczysz, zrobię go tak, że to będzie koń trojański tej płyty". Całym zespołem dziwiliśmy się, po co nam ten konik, płyta i bez niego była świetna. Ale Staszek upierał się i mówił "jeszcze zobaczycie!". I cóż: miał rację!
A "Biała droga" do dzisiaj jest kultowym albumem.
Rzeczywiście, ten nasz powrót był naprawdę dużym wydarzeniem. Cenionym w środowisku i przez fanów. Chociaż wszyscy mówili, że wymagał dużej odwagi. A ja? Niefrasobliwie na to wszystko się rzuciłam, mówiąc "super, zróbmy to!". Byłam przekonana, że to doskonały materiał i ludzie też go pokochają. I może to jest cały mój patent? Zawsze szłam tak przez życie. Oczywiście nie oderwana od rzeczywistości, ale nie planuję nic na sztywno. Może ta niefrasobliwość mnie ratuje. Umiem się dostosować, dopasować do życia. A w tym życiu nic nie jest dane raz na zawsze.
Musiałaś się o tym boleśnie przekonać. Bo po tych wspaniałych latach przyszedł dramat i choroba męża.
Tak. Tym bardziej, że przeżywaliśmy naprawdę wspaniały czas. Odnosiliśmy sukcesy, wszystko układało się dobrze... I nagle załamanie.
Mówiliście o tym otwarcie. Na dobrą sprawę byliście pionierami w mówieniu o tak trudnych tematach jak choroba nowotworowa. A przecież wtedy ani choroby, ani depresja w mediach raczej "nie istniały". Przynajmniej nie u gwiazd.
Masz rację. Nawet moja mama nie była przekonana do naszej decyzji. Pytała, jak chcemy o tym mówić? Dla jej pokolenia, choroba była czymś wstydliwym, ujmującym godności. Staszek był inny. Twierdził, że ta historia może komuś pomóc. No i mieliśmy ogromne wsparcie Zbyszka Hołdysa, który też pisał o naszej historii. Mówił, że to fajne, to potrzebne, trzeba o tym mówić. Ale faktycznie, byliśmy jednymi z pierwszych, którzy robili to tak otwarcie. Dopiero później w mediach zaczęły się pojawiać podobne historie innych znanych ludzi.
To też wywołało ogromne zainteresowanie mediów. Jak sobie z tym radziliście? W końcu na głowie mieliście zupełnie co innego.
Żyliśmy, po prostu. Zajmowaliśmy się swoimi sprawami, walką o zdrowie Stasia. Mieliśmy wymarzony dom, który zresztą budowaliśmy, żeby móc w ciszy i spokoju żyć i tworzyć. Miejsce, do którego mogliśmy uciec. Mieliśmy swój azyl. A to, co się działo poza nami, było gdzieś daleko.
Wspominasz w książce o przerwie, którą zrobiłaś po śmierci Staszka. Media ogłosiły wówczas, że zupełnie zdecydowałaś się zrezygnować z grania. Jak było naprawdę, jak przetrwałaś ten czas?
Byłoby naturalne, gdybym powiedziała wtedy: teraz będę wdową, zniknę. Bo bez Staszka nic się nie uda. Ale to byłoby zaprzeczeniem naszych zasad, którymi się kierowaliśmy. Nie takiego postępowania oczekiwali od nas przyjaciele i fani, którym zawsze staraliśmy się zaszczepiać wiarę w siebie, umiłowanie życia, dobra, muzyki. Całym swoim życiem pokazuję, że najważniejsza jest muzyka i miłość. To prawda, różnie ludzie sobie radzą z tak ciężkimi sytuacjami. Jedni się załamują, inni szukają duchowego ukojenia. Też tak mogłam. Ale podjąć rękawicę i po prostu żyć dalej, kontynuować to, co się zaczęło jest najtrudniej.
I trudno niewątpliwie było, bo później zaczęłaś zupełnie nowy etap życia, a wielu wciąż wspominało wspaniałą parę.
Wzór! Ludzie czuli naszą szczerość. Nie musieliśmy niczego udowadniać. To, jacy byliśmy, pokazywaliśmy swoim życiem. Ale to niebezpieczne. Bo z tego piedestału, na który trafisz, możesz spaść. I z przykładu, wzoru, stać się kobietą z 20 lat młodszym facetem i tu już się zaczyna zupełnie inna historia...
Historia o tym, że Urszula ma dużo młodszego partnera. Byliście sensacją.
Dla mnie to w ogóle nie było szokujące. To było dla mnie tak naturalne, że jesteśmy razem, że ani przez chwilę w to nie wątpiłam. Zawsze szłam za tym, co czuję.
A media miały używanie.
Tomek (Kujawski, drugi mąż Urszuli - przyp. red.) miał przerąbane. Mnie też się dostało, ale ja byłam już starszą, doświadczoną kobietą, inaczej na to wszystko reagowałam. Tomek nieraz mówił, że nie wie, komu ma wytłumaczyć, że nie jest tak, jak mówią. Odnaleźć się w tej sytuacji było mu cholernie trudno. Jedni mówili "ale masz świetnie, teraz masz wszystko", inni wieszali na nim psy. A on musiał żyć tu i teraz i zmierzyć się z tym wszystkim.
Wszedł w związek z wielką gwiazdą...
Początki były naprawdę trudne. Dali nam popalić. Tomek zaczął brać różne bzdury do siebie, zaczął pić, w końcu nie był w stanie tego wszystkiego unieść. Mimo że poniekąd był przygotowany, co może się dziać. Ale wiedzieć, jak to może wyglądać, a poradzić sobie z tym to dwie różne sprawy. To nie było proste.
Poradziliście sobie z najtrudniejszym momentem.
Na szczęście udało nam się złapać za rękę w tej całej zawierusze i zachować to, co było między nami. Naszą miłość i całą naszą historię. Ale potrzebowaliśmy czasu i dużo siły, żeby się z tym uporać, żeby odciąć się od złych energii wokół nas. Sporo nas to nauczyło. I utwierdziło w przekonaniu, że liczą się nasze uczucia, a nie to, co myślą o nas inni.
Musiałaś mieć wielką siłę, żeby przetrwać te najtrudniejsze momenty, umieć od nich odbić i jeszcze... wrócić na scenę.
Zwłaszcza, że robiłam to ze świadomością, że nikt nie napisze mi już takich pięknych melodii jak Staszek. Musiałam się z tym pogodzić. Nie zmienię rzeczywistości, jest co jest, mogę jedynie doceniać i cieszyć się tym, co mam i tworzyć nadal możliwie najlepsze rzeczy. I nieść wspaniałą muzykę, uśmiech, dawać radość ludziom.
A dziś, zdarza się, że fani mówią, że ich inspirujesz? Albo proszą cię o radę?
Nie bezpośrednio. Raczej mówią, że pomaga im moja muzyka. Ale staram się dalej przekazywać im, by żyli w zgodzie ze sobą. W rozmowach mówię fanom "jeśli coś ci w życiu nie pasuje, zmień to, uwierz w siebie". A kiedy ktoś zaczyna marudzić, "ale po 40 nie jest łatwo...", mówię: "hej, spójrz na mnie, po 40 zaczęłam nowy związek, urodziłam dziecko i zmieniło mi się życie". Nigdy nic nie wiadomo. Jeśli masz tylko siły i zdrowie, nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić, zacząć od nowa.
A podsumowując tych 40 lat, uwierała ci poza tym jakaś łatka?
"Specjalistka od powrotów". Ktoś kiedyś ukuł to określenie i je zapamiętałam. Ale lepsze to niż "malinowa królowa"! No ale te powroty? Pamiętam dwa, ze Stanów i po śmierci Stasia. A kiedy wydaję singiel, płytę, to skąd niby z nimi powracam? Bez przesady, przecież cały czas gram i tworzę.
Może te określenia i zainteresowanie brało się z tego, że o to bywanie w mediach szczególnie nie zabiegałaś.
Bo pojawiam się, wypływam, kiedy mam coś do powiedzenia i pokazania w związku ze swoją profesją. Kiedy wydaję płytę, jadę w trasę. Chętnie o tym porozmawiam, bo chcę, aby to muzyka była tym, co mam do przekazania ludziom. Zawsze się na tym skupiałam. Oczywiście, zawsze na pierwszym miejscu jest u mnie rodzina, ale nie mam potrzeby rozprawiania o tym na kanapach albo opowiadania o tym, co sądzę na różne tematy. To moja prywatna sprawa. Dbam, by nie epatować tym za bardzo.
Od lat konsekwentnie.
To wynika z naszego wcześniejszego podejścia. Bo bardzo mi się podobało. Takie wyznaję zasady, nie komentuję życia innych i nie przejmuję się tym, co mówią inni. Zawsze wiedziałam czego chcę, a czego nie. Czuję to wręcz fizycznie. Działam według własnych zasad. Żyję tak jak chcę, kieruję się tym, co moim zdaniem jest dla mnie najlepsze. Kropka.
Ulu, a jaką lekcję, poza ogromnym życiowym doświadczeniem, wyciągnęłaś dla siebie z tych 40 lat na scenie?
Przede wszystkim bycia dobrym człowiekiem. Bycia okej wobec siebie samej i innych. Kiedy nie robisz nic na siłę, a szczerze, z serca, kiedy otaczasz się dobrymi ludźmi, eliminujesz tych złych i historie, które są dla ciebie niedobre, to niezależnie w którym kierunku pójdziesz, co będziesz robić, wszystko w twoim życiu się ułoży.
"Urszula", biografia słynnej wokalistki i zarazem wywiad-rzeka, który z Urszulą przeprowadziła Ewa Anna Baryłkiewicz, ukazała się 18 maja nakładem wydawnictwa WAB.