"Jak dobrze wrócić!". Emocjonalny powrót OFF Festivalu
Tegoroczny, 15. OFF Festival śmiało sięgał do historii (nie tylko swojej), ale dawał to, co najlepszego oferuje teraźniejszość. Wrócił z bogatym wachlarzem gatunków, zaskakującymi performance'ami i doskonałymi koncertami. Wrócił w pełnej krasie, ku euforii swoich fanów.
Dwa pandemiczne lata oczekiwania bez OFF Festivalu zrobiły swoje. Publika była "wygłodniała" i nie zawiodła organizatorów, tłumnie przybywając do Doliny Trzech Stawów. Wspomnianą przerwę większość festiwalowiczów najwyraźniej wolała pamiętać jako zły sen i oddać się niczym nieskrępowanemu czerpaniu radości z koncertów.
Jednak niepokój o to czy tegoroczna edycja przebiegnie według planu, towarzyszył organizatorom, o czym kilkukrotnie wspominał Artur Rojek podczas imprezy. - Rzeczywistość nie będzie już wyglądała i brzmiała tak samo - mówił jeszcze przed rozpoczęciem imprezy. Choć niepokój minął właśnie dzięki energii, którą dawała publika, to słowa te są znaczące. Można je odnieść zarówno do tego, co dzieje się na świecie, jak i do tego, co dzieje się w świecie muzyki. OFF nigdy nie jest (i nie był) obojętny ani na trendy, ani na zmiany pokoleniowe.
Zobacz wideo: Tomasz Organek: brak kontaktów międzyludzkich wpływa na nas destrukcyjnie
Ci, którzy zawitali do Doliny Trzech Stawów i spodziewali się zatrzęsienia gitarowego grania (które i tak było), spotkali się z pokaźnym zestawem najciekawszych wykonawców sceny hiphopowej, zarówno rodzimej, jak i tej ze świata. Naprawdę było w czym wybierać. Od Bedoesa i Dziarmę po Ghettsa, a to i tak tylko malutka część wykonawców.
Ale OFF zadowolił nie tylko młodych spragnionych muzycznych wrażeń. W tym roku zaserwował solidną lekcję historii, z której każdy, kiedy tylko miał ochotę, mógł czerpać pełnymi garściami. Do nie tak odległej zabrał DIIV, nowojorski zespół, który swoim elektryzującym koncertem (a wspomnieć należy, że grali wciąż w pełnym słońcu i upale, który doskwierał 5 sierpnia) przypomniał, przynajmniej mentalnie, czasy rozkwitu shoegaze'u, bo w rzeczywistości brzmieli świeżo i cudownie-wściekle gitarowo. Gdyby komuś było mało klimatu lat 90., mógł zobaczyć jeszcze tego dnia jeden z najsłynniejszych zespołów tego nurtu, który elegancko przeniósł się w czasie i zagrał debiutancki album "Nowhere". Mowa oczywiście o Ride.
Na najważniejszym przystanku wehikułu czasu tego dnia stały Bikini Kill. Girlsband, bez którego w zasadzie nie byłoby gatunku riot grrrl. W latach 90. z punkową wściekłością krzyczały o feminizmie, przemocy wobec kobiet, niezgody na nierówność płciową. I chociaż od ich największej popularności minęło już kilka dekad, teksty ich piosenek niestety nie straciły na aktualności.
Przeciwnie, sam koncert przypominał raczej performance - był głośny, rozwrzeszczany i widowiskowy. Bikini Kill w krzykliwych stylizacjach, w których tematem przewodnim był wściekły róż, dały niezłą lekcję punka.
Tego dnia także lekcję, szczególnie czułości i wrażliwości wobec innych, dała ukraińska raperka Alyona Alyona. Wymowny koncert, w którym nie brakowało akcentów dotyczących wsparcia Ukrainy, był energetyczną bombą.
Najbardziej ekstatycznym dniem był dzień drugi. Najbardziej chyba też różnorodnym. Zaskoczeniem, a jednocześnie objawieniem był podchodzący z Nigru Mdou Moctar. Rockowe brzmienie jego zespołu, inspirowane muzyką gitarową Tuaregów, cieszyło się takim zainteresowaniem, że o wejściu do namiotu Sceny Eksperymentalnej można było zapomnieć. Publika radośnie okupowała jeszcze teren wokół niego. - Kto by pomyślał - rzuciła jedna z festiwalowiczek. Cóż, może nikt by nie pomyślał, ale dziwić się nie było też czemu - to był znakomity występ.
Widownię urzekł też pakistański kwartet Jaubi wsparty przez Marka Pędziwiatra znanego z EABS oraz brytyjskiego saksofonistę Tenderloniousa. Muzycy wznieśli publikę na zupełnie inny poziom wrażliwości. Jazz połączony z brzmieniem niezwykłych tradycyjnych instrumentów wzruszał i urzekał. Zresztą Jaubi nie byli jedynymi artystami pochodzącymi z Pakistanu, którzy zachwycili tego wieczora.
Jednym z największych zjawisk OFF-a była bez wątpienia Arooj Aftab, pierwsza pakistańska artystka nagrodzona Grammy. W towarzystwie gitarzysty i fenomenalnego skrzypka zaprezentowała przed publicznością pieśni ujęte w jazzowe, zakrawające na eksperymentalne aranżacje. Otwierając przed słuchaczami serce, z łatwością otworzyła ich własne. To zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów festiwalu. Rozmarzeni uczestnicy nie mieli jednak zbyt wiele czasu na refleksję.
Na głównej scenie widowiskowe show dali coraz śmielej poczynający na rodzimym rynku młodzi bracia Kacperczyk. Reakcje publiki na ich bezkompromisowe teksty i jeszcze bardziej bezkompromisową muzykę mówiła jasno - muzycy jeszcze niemało namieszają (a już mają imponującą rzeszę fanów). "Smaczkiem" ich koncertu był gościnny występ gospodarza - Artura Rojka. Ich wspólne wykonanie "Mieć czy być" wywołało euforię.
Ci, którzy pragnęli ochłonąć, udali się na koncert białoruskiej grupy Molchat Doma. Choć tchnęło od nich rasową zimną falą, emocje przed sceną były gorące. Śmiało czerpiący również z synthpopu zespół skutecznie rozgrzał przed gwiazdą wieczoru, czyli Iggym Popem. Rewelacyjny występ ikony rocka jednocześnie był pochwałą życia i gorzką refleksją o przemijaniu, którą w rozbrajający sposób skomentował sam wokalista. - Niedługo umrę, ale do tej pory będę się cholernie dobrze bawić. "Lust For Life" w całej okazałości.
Trzeci dzień festiwalu, tak jak poprzednie, rozpoczął się od "młodych obiecujących", wśród których swoją pierwszą płytę zagrał uznany już w branży WaluśKraksaKryzys. Dzień ten, podskórnie spokojniejszy od poprzednich, zwiastował pożegnanie, ale festiwalowicze w żadnym razie nie rezygnowali z zabawy, co widać było choćby podczas koncertu brytyjskiego YardAct czy punkowego The Armed.
Najbardziej skrajne emocje wywołał za to koncert Papa Dance. Zespół, uzbrojony w archiwalne zdjęcia i gości (w tym Gabriela Fleszara), zagrał całą płytę "Poniżej krytyki". I chociaż uczestnicy przez większość festiwalu podchodzili do tego punktu programu delikatnie mówiąc zachowawczo, tłumnie stawili się przed sceną. Dość powiedzieć, że wywiązała się potańcówka, a publika ochoczo śpiewała nie tylko "Naj Story" i "O-la-la". Pomysł, cokolwiek ekscentryczny, nawet jak na OFF Festival, nikogo nie pozostawił obojętnym. Jedni koncert będą wspominać mile, drudzy wypominać Rojkowi. Ale jak prowokacja to prowokacja, w końcu czy od początku nie chodziło o dyskusję i poszerzanie horyzontów?
Finał dnia był już w całości słodki, za sprawą świetnego występu Metronomy. Grupa skutecznie porywała przez półtorej godziny do tańca. Powiedzieć, że koncert był przebojowy, to nie powiedzieć nic. Koncert okazał się też najlepszą puentą tegorocznej edycji.
Wyśpiewywane "It's good to be back" najlepiej oddawało długą rozłąkę i tęsknotę za OFF-em. 15. edycja festiwalu była szczególna nie tylko ze względu na nutę niepewności co do powrotu. Zdarzyło się kilka potknięć - m.in. nieoczekiwane przesunięcia w line-upie czy odwołanie koncertu Shygirl. Mimo to OFF poradził sobie wzorowo z podniesieniem się po czasowej "wyrwie".
Dobrze wybrzmiewała na nim równość, inkluzywność, bliskość, troska o siebie i klimat - z pewnością ze względu na świadomość obecnych okoliczności, w jakich żyjemy. Ale wniosek wysuwa się najprostszy - sztuka smakuje najlepiej, gdy przeżywa się ją razem. I chyba oprócz muzycznej uczty to tego poczucia bliskości, poczucia wspólnoty potrzebowaliśmy na powrót najbardziej.