Anna Dymna o Sylwestrze Chęcińskim. "Nie przyjmuję do wiadomości, że już go nie ma"
Sylwester Chęciński to jeden z najpopularniejszych polskich reżyserów. Autor kultowej filmowej trylogii o "samych swoich" Kargulach i Pawlakach zmarł w środę we Wrocławiu. Na łamach Wirtualnej Polski wspomina go Anna Dymna, aktorka, która zagrała w dwóch z trzech jego słynnych filmów, a potem przyjaźniła się z nim przez prawie pół wieku.
Przemek Gulda: Jak pani poznała Sylwestra Chęcińskiego?
Anna Dymna: To było pół wieku temu. Byłam chyba na drugim roku szkoły aktorskiej. Pojechałam na jakieś próbne zdjęcia do wrocławskiej wytwórni filmowej. W ciemnym korytarzu mijał mnie jakiś nieznajomy pan, zatrzymał się, spojrzał na mnie i powiedział zamyślony, trochę do siebie: "O! Ania Pawlaczka".
Jak pani zareagowała?
Zarumieniłam się i odpowiedziałam nieśmiało: "To pomyłka. Przepraszam. Ja jestem Ania Dziadyk, a nie Pawlak". "To się jeszcze okaże…" - odpowiedział tajemniczy pan. Wtedy oczywiście jeszcze nie wiedziałam, o co mu chodzi. Później zagrałam epizod w jego filmie "Diament radży" z 1971 r. Pewnie mnie sprawdzał. A ja dowiedziałam się, kim jest ów dziwny pan.
Gdy skończyłam studia i właśnie zaangażowałam się do Starego Teatru, Sylwester Chęciński zaproponował mi rolę wnuczki Kargula i Pawlaka w filmie "Nie ma mocnych", w drugiej części "Samych swoich". Wrócił wtedy do tamtej rozmowy we Wrocławiu. Powiedział, że spojrzał na mnie tamtego dnia i od razu wiedział, że kiedyś będę grała Anię Pawlaczkę. "Aniu, przecież malutka Ania z 'Samych swoich' tak samo patrzyła jak ty wtedy na mnie na korytarzu. Nie musiałem więc szukać nikogo do tej roli" - śmiał się ze mnie.
Zobacz też: Trudno się z tym pogodzić. Odeszli w 2021 roku
Potem już pani u niego nie zagrała.
Rzeczywiście, zrobiliśmy razem tylko dwa filmy: "Nie ma mocnych" w 1974 r. i "Kochaj albo rzuć" trzy lata później, a potem się już nie spotkaliśmy na planie. No, ale to przecież kultowe filmy. Choć od ich powstania niedługo minie pół wieku, idą przy mnie jak wierni przyjaciele przez kilkadziesiąt lat.
Pomagają?
Cały czas. Pomagają mi choćby w tym, co teraz robię w ramach fundacji, którą prowadzę. Nieraz spotykam się z sytuacjami, że wchodzę do jakiejś firmy, prosząc o wsparcie i często słyszę: "O, Ania Pawlaczka, jej to zawsze pomogę". Dzwoniłam czasem do Sylwka Chęcińskiego i mówiłam mu: "Nawet nie wiesz, jak mi pomagasz". A on: "No ale przecież nic nie robię". "A kto stworzył Anię Pawlaczkę? Ty! A ona bardzo mi pomaga".
Co tak naprawdę zrobił? Jaki był jako reżyser?
Mogę tylko mówić za siebie. To było dla mnie bardzo ważne, że na początku pracy zawodowej spotkałam takiego reżysera. Obdarzył mnie zaufaniem i życzliwością. Bez słów dawał mi do zrozumienia, że w tym momencie właśnie ja najlepiej zagram tę rolę. To daje siły i uskrzydla aktora, a praca na planie, momentami przecież ciężka, staje się przyjemnością i radością. Sylwek potrafił wykorzystać wszystkie cechy charakteru, możliwości, umiejętności, odruchy aktora. Umiał to wszystko użyć w budowie postaci, a dzięki temu jego aktorzy czuli się pewnie i spokojnie.
Dawał wsparcie na planie?
Przede wszystkim dawał poczucie zaufania i bezpieczeństwa. A to mnie, nie ukrywam, ustawiło jako aktorkę do końca życia. Od czasu pracy z nim wiem, że tego właśnie bardzo potrzeba, kiedy robi się film: uczciwości i zaufania. Staram się to dawać innym i tego od innych oczekuję.
A jaki był bardziej prywatnie?
Zawsze uśmiechnięty, zawsze pogodny. W dodatku kojarzy mi się z młodością, z energią, z entuzjazmem. Nie przyjmuję do wiadomości, że już go nie ma. Między nami zawsze było mnóstwo uśmiechu, życzliwości. Nawet kiedy nie widzieliśmy się długi czas, przy każdym przypadkowym spotkaniu mieliśmy wrażenie, jakbyśmy się widzieli wczoraj…
Kiedy się ostatnio spotkaliście?
Tak twarzą w twarz to dawno… Chyba siedem lat temu. Wpadliśmy na siebie w Pałacu Prezydenckim, gdzie odbieraliśmy Krzyże Komandorskie Orderu Odrodzenia Polski. Zobaczyliśmy się z daleka i oboje wykrzyknęliśmy dokładnie w tym samym momencie: "Toż to szok!". Bardzo się z tego potem śmialiśmy.
Będzie go pani brakowało?
Dla mnie będzie żył zawsze, póki ja żyję. Na pewno. To jest prawdziwa przyjaźń. A może nawet coś więcej. Jest dla mnie jak rodzina. Mam dla niego takie uczucia, jakie się ma dla ojca, brata, ukochanego wujka. Tego nie da się dokładnie wytłumaczyć ani zapomnieć. Jego uśmiech dalej będzie mi dawał siły i pomagał.