Brytyjski pazur i jamajski luz. Sting i Shaggy rozpieścili fanów przebojowym show w Ergo Arenie
Sting i Shaggy to, mówiąc kolokwialnie, starzy wyjadacze. Obaj doskonale wiedzą, czego oczekuje od nich publika i wiedzą też, jak jej oczekiwaną przyjemność dawkować. A podczas koncertu w Trójmieście byli naprawdę hojni.
Panowie na scenie są jak ogień i woda. Shaggy jest żywiołowy, roztańczony, nieustannie nawiązujący kontakt z publiką. Sting zaś jest nieco wycofany i skupiony na perfekcyjnym wykonaniu utworów. Nie umizguje się, nie zachęca kokieteryjnie do zabawy. Nie musi. Cała magia tkwi w jego głosie i muzyce. Bo gdy tylko zaczyna śpiewać, publika chłonie każdy dźwięk. Sting na własny sposób umie ją rozpieszczać.
I wśród tłumu wypełniającego Ergo Arenę prawdopodobnie trudno będzie znaleźć osobę, która mogłaby narzekać na dwugodzinne show energetycznego duetu. Obaj wokaliści doskonale rozumieją się na scenie i zręcznie przeplatają wspólne piosenki pomiędzy te z osobnych repertuarów. A powiedzieć, że repertuar Stinga wciąż nie postarzał się ani o minutę i wciąż porywa tłumy, to jak nie powiedzieć nic.
Wystarczyło, że zaczynał grać pierwsze dźwięki swoich utworów, a publika popadała w euforię. Podczas koncertów nie brakowało nastrojowych ballad, jak choćby "Fields Of Gold" czy "Shape Of My Heart". Zdecydowanie najmocniejszymi punktami wieczoru były utwory The Police. Kiedy ze sceny płynęły takie hity, jak "Message In The Bottle", "So Lonely" czy "Every Little Thing She Does Is Magic", szaleństwo nie tylko na płycie, ale poderwały fanów z miejsc na trybunach. Nie było wątpliwości, kto jest największą gwiazdą na scenie i kto wywołuje największą ekstazę wśród słuchaczy. I trzeba przyznać, że Sting jest w znakomitej formie. Dźwiękami, jakie wyciągał przy nawoływaniu publiczności z niemal zatrząsł Ergo Areną w posadach.
Nie można jednak powiedzieć, że Shaggy wypadł gorzej od Stinga. Choć lata świetności i lansowania największych przebojów ma w przeciwieństwie do Stinga raczej za sobą, to wydaje się, że u boku rockmana przeżywa prawdziwy muzyczny renesans. Trzeba też podkreślić, że jest naprawdę zręcznym performerem, świetnie nawiązuje kontakt z publiką i potrafi porwać do zabawy nawet ostatnie rzędy. Naprawdę przyjemnie było posłuchać "Angel", "It Wasn’t Me" w nowych aranżacjach, ze z rockowym sznytem i charakterystycznym, pulsującym brzmieniem basu Stinga nabrały świeżości i zupełnie nowej energii.
Nie da się ukryć, że to dobrze znany repertuar obu panów spotykał się z największym entuzjazmem publiczności, choć nie szczędziła braw, gdy prezentowali utwory ze wspólnej płyty. Panowie przygotowali nawet scenkę do "Crooked Tree", w której Sting wystąpił w roli oskarżonego, a Shaggy sędziego. Największy aplauz zgarnęli oczywiście, gdy zagrali dobrze znany już singiel "Don’t Make Me Wait". Wokalistom towarzyszył na scenie zgrany skład: koncertujący ze Stingiem Dominic Miller i Rufus Miller na gitarach i Josh Freese na perkusji. Na uznanie zasługują także wokalistka wspierająca Melissa Musique oraz odpowiedzialny za chórki Gene Noble, którzy dali niemały popis swojego talentu.
Kolaboracja Stinga i Shaggy’ego zdążyła już zostać okrzyknięta najgłośniejszym "mashupem' (w wolnym tłumaczeniu umiejętnym połączeniu dwóch gatunków) roku. I choć jest to połączenie co najmniej nietuzinkowe, to trzeba przyznać, że naprawdę zgrabne. Przekonać się o tym można było w finale, gdy wykonali wybuchową mieszankę utworów: "Roxanne” i "Mr. Boombastic".
Na koniec zaś panowie uraczyli fanów podwójnym bisem. Pożegnali się swoimi największymi hitami, Sting "Desert Rose" i "Every Breath You Take", a Shaggy wspomnianym właśnie "It Wasn’t Me". Na koniec zostawili zaś wisienkę na torcie – nastrojowe wspólne akustyczne wykonanie "Fragile". Jednego można być pewnym, połączenie brytyjskiej elegancji gwiazd rocka i jamajskiego nonszalanckiego roztańczenia sprawdza się koncertowo. Nucący jeszcze długo po koncercie fani wychodzący z gdańskiej Ergo Areny fani są tego najlepszym dowodem.