Depeche Mode: zaskakujący obrońcy rockowej tradycji
Chciałeś się pobawić przy radosnych synth - popowych piosenkach Depeche Mode, które pamiętasz z dzieciństwa? Zapomnij. W Gdyni wystąpił rasowy rockowy zespół: głośny, męski, ociekający testosteronem.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Headlinerem drugiego dnia gdyńskiego festiwalu Open’er była formacja Depeche Mode, grupa iście legendarna, jeden z nielicznych zespołów świata, który doczekał się nie tylko ogromnej rzeszy wiernych fanów, ale wręcz własnej subkultury. To grupa, która w czasie swojej długiej historii przechodziła radykalne zmiany stylistyczne: zaczynała od pogodnych, bezpretensjonalnych piosenek, żeby przejść przez etap mrocznych, ponurych pieśni desperacji i dojść na ostatnich płytach do etapu wyrafinowanego pod względem brzmieniowym alternatywnego grania. Ale nigdy nie kojarzyła się raczej z bardzo tradycyjnym, rasowym rockiem. A właśnie w takiej postaci zaprezentowała się w Gdyni.
Mało tego: Anglicy wypadli w Gdyni tak, jakby byli jedynymi obrońcami rockowej tradycji, jak jeden z ostatnich zespołów na świecie, którego członkowie potrafią na poważnie odgrywać gesty z katalogu wielkiej rockowej mitologii. Depeche Mode zabrzmiało na gdyńskim koncercie wyjątkowo mocno, twardo, rockowo. Jeśli ktoś spodziewał się ładnych melodyjek granych na klawiszach, pamiętnych z przebojów grupy z lat 80., mógł się poczuć lekko zawiedziony: na lotnisku w Babich Dołach królowały potężne riffy, ciężkie basowe rytmy i perkusyjna kanonada. Gatunkowe zmiany gatunkowymi zmianami, ale w porównaniu z tym, od czego Depeche Mode zaczynało i z czym do dziś kojarzy się wielu osobom, to był po prostu zupełnie inny zespół.
Osobą wiodącą widzów na te rockowe barykady, żywym epicentrum tego rockowego wybuchu był wokalista grupy, David Gahan. Po nim najlepiej było widać przemianę, którą przeszła ta formacja: kiedyś był przecież subtelnym dandysem o delikatnym głosie, dziś można było odnieść wrażenie, że wstąpił w niego rockowy demon, że opanowały go duchy tych wszystkich wielkich rockowych demiurgów, przedwcześnie zmarłych bożyszcz, hipnotyzujących tłum już samym swoim byciem na scenie. Gahan przyjmował te wszystkie stereotypowe rockowe pozy: był zbawicielem i wyuzdanym kochankiem, był dyktatorem i magnetyzującym przewodnikiem, miał w sobie desperację, ale i zdecydowanie, pewność, lekko podszytą melancholią.
Dziś się już tak nie gra, dziś się już tak nie występuje na scenie, a już na pewno nie bez brania w nawias wielu elementów rockowej tradycji. Wszechobecna ironia za bardzo grozi popadnięciem w śmieszność i autokarykaturę, zużycie tych gestów za bardzo grozi wpadnięciem w epigonizm i odgrzewanie dawno już nieświeżych dań. Anglikom udało się z dużym powodzeniem uciec od jednego i drugiego, zagrać wielki rockowy koncert całkiem na poważnie, nie tracąc ani trochę wiarygodności i siły przekonywania. Dziś już prawie nikt tak nie umie, dziś już prawie nikomu to nie wychodzi. Muzycy Depeche Mode pokazali w Gdyni, że ich dzisiejsza pozycja na scenie muzycznej nie jest ani trochę przypadkowa i uzasadniona jest nie tylko dawnymi zasługami.
W internecie po koncercie zawrzało: koncert spotkał się z gorącą krytyką. Można się domyślać, że jedni krytykowali dlatego, że czekali na przebojowe klawiszowe melodyjki, których tego wieczoru nie było, inni - dlatego, że nie z tej strony spodziewali się obrony rockowej tradycji. Owszem, mogą o nią walczyć dawni gitarowi herosi, a nie muzycy zaczynający od miękkich popowych piosenek. Ale ta krytyka nie odbierała przecież ani trochę mocy temu koncertowi i temu kulturowemu gestowi.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.