Trwa ładowanie...
koncert
Artur Zaborski
09-03-2018 11:01

Franz Ferdinand w Warszawie: zjazd absolwentów

Na koncercie stałem z tyłu, w grupie trzydziestolatków, którzy nie za bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić: czy udawać, że rok temu zdaliśmy maturę, a teraz pierwszy egzamin na studiach, więc możemy bawić się, jakby jutro nie było, czy jednak wrócić do rzeczywistości, w której mamy czwartek, a jutro normalny dzień pracy, więc dwa piwa to maks. Mimo wątpliwości, na początku próbowaliśmy bawić się razem: najpierw podrygiwać, a potem skakać, ale kiedy przy „Walking Away” szło to wszystkim tak niezdarnie, że deptaliśmy sobie nierytmicznie po stopach, każdy poszedł w swoją stronę.

Franz Ferdinand w Warszawie: zjazd absolwentówŹródło: Getty Images
d4iz1af
d4iz1af

Mężczyzna, który 10 lat temu na koncercie Franz Ferdinand w Stodole, poznał swoją partnerkę, jedną ręką obejmował ją, drugą - podnosił do góry przy najbardziej rozpoznawalnych refrenach. Ona w tym czasie przewijała Facebooka na telefonie, którego wyłączyła dopiero, gdy zespół zagrał „Take Me Out” - wtedy telefon poszedł w górę z włączoną opcją nagrywania. Gdy w jej otoczeniu pojawiał się fałszujący każdy kawałek Hiszpan i podnosił ręce do góry, krzywiła się. Chłopak nauczył się na koncercie polskiego słowa spokojnie, najczęściej powtarzanego przez obdarzonego stoickim spokojem Polaka, który domykał nasze kółeczko. Kierował je do skaczących sobie do gardeł ludzi, którzy w wypełnionej po brzegi Stodole (bilety wyprzedano co do joty na długo przed wydarzeniem) próbowali pokonywać najpopularniejsze szlaki koncertowe: znajomi-piwo, znajomi-toaleta, toaleta-piwo.

Piszę o tym, bo indie rock, z Franz Ferdinand w czołówce, jeszcze 10 lat temu był głosem pokolenia, póki co ostatnią tak wyraźną subkulturą, która połączyła ludzi nie tylko miłością do muzyki, ale też stylem bycia i ubioru - obcisłe rurki, flanele, trampki dało się jeszcze w szafie wygrzebać, ale długie, dopracowane z pomocą prostownicy grzywki nieodwracalnie zastąpiły łysiny lub „na żelu w stylu biurowym”, z jakimi przyszła na koncert męska część widowni (co sprytniejsi ukryli prawdę pod czapką, kolejnym sentymentalnym atrybucie). Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę, tracąc z oczu dawne style i idoli, którzy nie są w stanie dziś na nowo nas zespolić. Może Alex Kapranos, choć koncert wypadł w Dzień Kobiet, w ogóle nie zabrał głosu na ten temat, choć indie rock był zawsze z buntownikami, lubił prowokować i odegrał swoją rolę w walce o równość?

Członkowie muszą być świadomi sytuacji zespołu, którego koncerty przypominają najczęściej zjazd absolwentów, sentymentalną podróż do czasów młodości. Wystarczy spojrzeć na znajomość repertuaru. Choć grupa nadal pozostaje aktywna (koncert był częścią trasy promocyjnej piątej studyjnej płyty „Always Ascending”), to publiczność wtórowała Alexowi Kapranosowi w największych hitach - przy „Darts Of Pleasure”, „The Dark Of The Matinee” czy „ Ulysses”. Kawałki z nowej płyty rozpalały jedynie najwierniejszych fanów, szalejących pod sceną. W rzędach za nimi zdarzali się i tacy, którzy odpisywali wtedy na mejle. I pomyśleć, że jeszcze dekadę temu nieznajomość najnowszego repertuaru uchodziła za potwarz i nie ma tu nic do rzeczy, że nową płytę krytyka oceniła dość surowo. Fani Franz Ferdinand wolą przeszłość, choć muzyka zespołu nie oderwała się od swoich początków jakoś bardzo.

Doceniam Kapranosa, że nie idzie śladem wielu uznanych artystów, którzy próbują udowodnić, że świeży materiał ma tę samą moc, co hity sprzed lat. Wokalista nie próbował uczenia nas tekstu, byśmy mogli śpiewać z nim, ani nie raczył nas przejmującymi opowieściami o genezie kawałków. Panowie (a wciąż chce się pisać: chłopaki) najwięcej energii włożyli w szlagiery, choć wykonanie „Always Ascending”, który otworzył występ, dało nam na trzy minuty wiarę w to, że grupa, a może nawet i cały gatunek, mogą jeszcze odzyskać swoją pozycję. Szybko jednak wróciliśmy do rzeczywistości, w której koncert Franz Ferdinand, niezależnie od tego, czego promocję wpiszemy na plakacie, to koncert złotych przebojów. Dlatego za 10, 20 i 30 lat na ich kolejny występ też przyjdziemy, bo ich kawałki na pewno się nie zestarzeją, a żywiołowi scenicznemu raczej nie grozi poskromienie.

d4iz1af
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4iz1af