Hania Rani z duetu Tęskno. Polska wersja islandzkiej muzyki
Trudno uwierzyć, że jedna skromna dziewczyna dokonuje właśnie potężnej rewolucji na polskiej scenie muzycznej. W zasadzie sama. Za pomocą swoich pomysłów muzycznych, pracowitości i umiejętności współpracy.
Po latach dominacji gitarowych brzmień, fascynacji elektroniką i ostatniej modzie na zespoły w stylu "śpiewająca dziewczyna i chłopak z laptopem" na polskiej scenie pojawił się nowy nurt. I z miejsca zdobył popularność. To wyciszona, delikatna, wyszeptana muzyka, w której główną rolę odgrywają dźwięki akustycznych instrumentów: fortepianu albo skrzypiec. To kilka nazw, kilka projektów, z reguły z kobietami w rolach głównych. Pod względem personalnym łączy je właśnie Hania Rani.
Maciej Kowalski: Właśnie ukazała się twoja pierwsza solowa płyta. Ostatnio wszędzie cię pełno: robisz dużo zamieszania z zespołem Tęskno, występujesz z Misią Furtak. Jak w tym całym zamieszaniu - udzielaniu wywiadów i graniu mnóstwa koncertów - znalazłaś jeszcze czas, żeby nagrać swój solowy materiał?
Hania Rani: To proste. Płyta zaczęła powstawać trzy lata temu, jeszcze przed Tęskno. Próbowałam wtedy rozwijać swoje pierwsze pomysły, eksperymentować z brzmieniami. Miałam na to sporo czasu. Kiedy studiowałam, musiałam bardzo rozsądnie organizować sobie czas, tak aby wygospodarować codziennie miejsce na kilkugodzinne treningi przy instrumencie. Po dyplomie to się skończyło i nagle okazało się, że mogę ten czas wykorzystać, jak chcę, i że tego czasu jest naprawdę sporo. Wieloletnia edukacja w zakresie muzyki poważnej nauczyła mnie dużej samodyscypliny i wykorzystywania każdej wolnej chwili.
Zobacz też: "Lubię śpiewać z chłopakami" - mówi Monika Brodka
Album częściowo powstawał na Islandii. Czemu właśnie tam?
- Najpierw była oczywiście muzyka stamtąd, która zawsze bardzo mi się podobała. Potem zaczęłam się trochę bardziej interesować tym krajem. A potem, oczywiście, wydarzył się kolejny ważny przypadek w moim życiu. Na pierwszej lekcji niemieckiego po wyjeździe do Berlina poznałam dziewczynę z Islandii. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy. Zaczęłam tam latać, poznawać tamtejsze środowisko muzyczne – to tak mała społeczność, że wszyscy się znają, współpracują ze sobą, nagrywają wspólnie.
Gdzie przygotowałaś materiał na twoją płytę?
- W samym Reykjaviku. Pracowałam tam w studiu, które mieściło się w budynku, gdzie było dwadzieścia innych studiów nagraniowych. We wszystkich coś się działo, a muzycy spotykali się w przerwie od pracy, rozmawiali o tym, co robią, dawali sobie nawzajem rady i zapraszali do współpracy. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w Polsce. To, co okazało się ważne dla mojej płyty, to tamtejsze podejście do nagrywania muzyki: sterylność nagrań nie jest dla muzyków z Islandii jakimś szczególnie ważnym elementem. Wszyscy mają do tego dużo bardziej zrelaksowany stosunek: nikomu nie przeszkadza, że na płycie znajdą się jakieś pozamuzyczne odgłosy ze studia czy nawet spoza niego. Oprócz siedzenia w studiu dużo jeździłam po Islandii. Moi znajomi zabierali mnie do swoich domów rodzinnych i letniskowych, dzięki temu mogłam obserwować tę społeczność od środka, słuchać, jak Islandczycy wspólnie muzykują przy różnych okazjach, jak lubią spędzać czas wolny.
To była inspiracja?
- Też. Ale nie tylko. Od zawsze pasjonują mnie sztuki wizualne, obrazy – przekładam je sobie na dźwięki. Ważnym źródłem inspiracji jest też dla mnie architektura. W mojej głowie muzyka zaczyna się od klimatu, atmosfery. Widzę jakiś budynek, jakieś miejsce i wyobrażam sobie, jakie dźwięki mogłyby je wypełnić.
Ważnym dla płyty miejscem okazało się też twoje warszawskie mieszkanie. Dlaczego?
- Bo zauważyłam, że w tej przestrzeni moje pianino bardzo dobrze brzmi. Poza tym czułam się tam bardzo swobodnie i intymnie. I nie miałam żadnej presji czasowej – mogłam pracować wtedy, kiedy chciałam i tyle, ile chciałam. Dzięki temu udało mi się wypracować poczucie bardzo dużej bliskości z instrumentem, a to bardzo ważne przy nagrywaniu muzyki. Bardzo dobrze pracowało mi się w takich warunkach. W procesie towarzyszył mi mój bliski przyjaciel i doskonały reżyser dźwięku - Piotr Wieczorek, z którym współpracuję nieprzerwanie od sześciu lat. Miałam poczucie bezpieczeństwa, ale i wielkiej wolności, również tej artystycznej. Po kilku latach grania w zespołach mocno zatęskniłam za samodzielną pracą. W głębi duszy jestem wolnym strzelcem i dobrze czuję się solo.
Cofnijmy się w czasie i porozmawiajmy o tym, jak to się wszystko zaczęło. Pierwszy punkt to chyba Gdańsk?
- Tak, urodziłam się w Gdańsku, więc na pewno od tego miejsca wszystko się zaczęło. Spędziłam tam długie lata muzycznej edukacji. Bardzo specyficznej zresztą. Chodziłam do ogólnokształcącej szkoły muzycznej. To dość niezwykły typ szkoły, jest takich w Polsce tylko kilka. Pomysł polega na tym, że w programie są jednocześnie przedmioty ogólne i muzyczne. A więc nauka gry nie jest popołudniowym czy wieczornym zajęciem dodatkowym, ale integralną częścią. To było bardzo ważne i jestem pewna, że miało wielki wpływ na moje późniejsze decyzje: od początku miałam tak rozplanowane życie, że muzyka była jego ważną sferą. Uczyłam się tam 12 lat, kiedy kończyłam szkołę i robiłam maturę, byłam osiemnastolatką, która w dużej mierze miała świadomość tego, co chce robić dalej w życiu. I że chce, żeby tym czymś była muzyka.
Ale nie trafiłaś do tej szkoły przypadkiem. Miałaś jakieś rodzinne tradycje, czy byłaś cudownym dzieckiem, które w wieku trzech lat grało ze słuchu Mozarta?
- Raczej to pierwsze: muzyka zawsze była ważna w moim domu, mimo że żadne z rodziców nie zajmuje się nią zawodowo. Ale to był dom, w którym się np. dużo śpiewało, grało dla przyjemności. W domu u babci stało pianino. Widać rodzice tak się dobrali, że wspólne muzykowanie nie wydawało im się wstydliwe. Tata, od kiedy pamiętam, grał na gitarze, klarnecie – brał instrument do ręki, nawet przy śniadaniu, i zaczynał śpiewać.
Kolędy na święta?
- Oj, święta to już była wielka kulminacja tego, co działo się na co dzień. To już było śpiewanie na wielką skalę, w dużym rodzinnym składzie. Jednym słowem: edukacja muzyczna, ta czysto praktyczna i teoretyczna, była od wczesnego dzieciństwa zwyczajną częścią mojego życia. Więc kiedy trzeba było wybrać szkołę, było całkiem naturalne, że mama zaprowadziła mnie na egzaminy do szkoły muzycznej. Zdałam, dostałam się i tak się zaczęło.
Już wtedy wybierałaś instrument?
- Tak, jeden z czterech podstawowych, dobranych tak, żeby kilkuletnie dzieci sobie z nimi radziły – nie ma więc żadnych dętych, bo małe płuca nie dadzą rady wydobyć z nich dźwięku. Fortepian, wiolonczela, skrzypce i perkusja. Wybrałam ten pierwszy. I to był dobry wybór. Na pianino namówiła mnie mama, która w dzieciństwie uczyła się grać na skrzypcach i nie wspomina tego specjalnie dobrze.
No właśnie – często w opowieściach muzyków pojawia się ten motyw: że nauka gry na instrumencie to była na początku męka. W twoim przypadku też tak było?
- Męka to z całą pewnością za duże słowo. Powiedziałabym raczej, że na początku nie byłam specjalnie zainteresowana grą na instrumencie i szkołą. Nie chciało mi się ćwiczyć. Ale to się bardzo szybko zmieniło. Głównie za sprawą mojej nauczycielki, profesor Ewy Szurek, która była bardzo zaangażowana w swoją pracę i potrafiła mnie zmotywować. Dość powiedzieć, że w wieku dziesięciu lat całkiem świadomie postanowiłam, że zostanę pianistką. Oprócz szkoły ważnym elementem mojej edukacji był już wtedy internet, który właśnie stawał się czymś powszechnie dostępnym. Potrafiłam godzinami oglądać na YouTube’ie pianistów podczas koncertów, przyglądać się, jak grają, jak się poruszają i zachowują przy instrumencie. Bardzo szybko wszystko, co dotyczyło muzyki, stało się moją pasją. I podobnie jak wiele grających na pianinie dzieci w tamtym czasie miałam marzenie, żeby wygrać Konkurs Chopinowski, który śledziłam z zapartym tchem.
Miałaś wtedy czas na cokolwiek innego niż szkoła?
- Jasne. Były momenty, kiedy biegałam po podwórku i bawiłam się z innymi dziećmi. Dziś mogę chyba śmiało powiedzieć, że doświadczyłam wszystkiego, czego powinno doświadczyć dziecko. To nie jest tak, jak w przypadku niektórych karier, że intensywny trening gry na instrumencie zaczyna się w wieku trzech lat. Wtedy faktycznie nie ma się dzieciństwa. U mnie było inaczej. Przez pierwsze dziesięć lat miałam w miarę normalne życie. Dopiero potem wszystko zaczęło się kręcić wokół muzyki. Ale ani przez moment mi to nie przeszkadzało. Przeciwnie: miałam wrażenie, że to daje mi o wiele więcej możliwości i atrakcji, niż miały inne nastolatki. Bardzo szybko zaczęłam np. wyjeżdżać za granicę na konkursy czy festiwale. Od dziecka miałam swoją pasję i mogłam ją realizować. Powiem szczerze: dużo większą męką niż granie przez kilka godzin jest dla mnie pójście na imprezę, gdzie muszę uprawiać small talk.
Wychowywałaś się w Trójmieście, ale to Trójmiasto nie zaistniało za bardzo w twoim życiu.
- No dobrze, może nie mam zbyt wielu ulubionych trójmiejskich miejsc czy kawiarni. Kiedy wychodziłam ze szkoły, szukałam głównie muzyki. Znalazłam wtedy jazz. Poznawałam dużo artystów, którzy specjalizowali się w tym gatunku – nota bene chodziłam do klasy z Emilem Miszkiem, który dziś staje się coraz większą gwiazdą, niedawno dostał Fryderyka. Wpadaliśmy razem do sopockiego klubu Papryka na słynne tamtejsze jam sessions. Byliśmy jeszcze dzieciakami. Z fascynacją i zapartym tchem przyglądaliśmy się improwizacjom Leszka Możdżera czy Sławka Jaskułke, którzy grywali tam wieczorami. Słuchaliśmy też dużo płyt z nowoczesnym jazzem, myślę, że to potem miało spory wpływ na moją muzykę.
Skończyłaś szkołę i...?
- W pewnym sensie byłam już ukształtowanym muzykiem: startowałam w konkursach, koncertowałam. Musiałam wybrać studia, ale to miało być już tylko szlifowanie umiejętności zdobytych podczas dwunastu lat nauki. Chodziła mi po głowie Warszawa albo Katowice, Gdańska nie brałam pod uwagę, bo po intensywnych 12 latach w jednej szkole uznałam, że czas na zmianę. Wygrała stolica, potem kontynuowałam jeszcze studia w Berlinie. I wtedy zaczęło do mnie docierać, że chcę robić coś innego, niż tylko wykonywać utwory innych kompozytorów.
Uciekłaś z Akademii?
- Zawsze grałam sobie na boku swoje melodie, zawsze słuchałam też zupełnie innych rzeczy od tych, które grałam. Tak, słuchałam nawet popu. Bardzo różnej muzyki, od The Beatles przez Pink Floyd i Grizzly Bear aż do jazzu. I powoli coraz bardziej zwracałam się w tę stronę. To nie była więc gwałtowna, nagła ucieczka, to był raczej powolny proces, w którym zresztą bardzo wiele rzeczy działo się przypadkowo. Spotykałam ludzi, którzy kierowali moją uwagę na sprawy, o których wcześniej nie miałam pojęcia, moje koleżanki i koledzy ze szkoły słuchali najróżniejszej muzyki i inspirowali mnie do zainteresowania się nią. Dwa lata po dyplomie, który robiłam w Berlinie, zdecydowałam ostatecznie, że w dziedzinie muzyki klasycznej nie mam już nic więcej do powiedzenia, że są inni, lepsi ode mnie, z którymi nie ma sensu konkurować. Mogę za to coś zdziałać na płaszczyźnie twórczości autorskiej. I poszłam w tę stronę.
Zaczęło się od Domowych Melodii. Jak związałaś się z tym zespołem?
- Jak w wielu innych sytuacjach – zupełnie przez przypadek. Mieszkałam obok Justyny Chowaniak, założycielki Domowych Melodii, ona z kolei znała i współpracowała z Dobrawą Czocher, moją przyjaciółką od czasów szkoły muzycznej w Gdańsku. Od słowa do słowa Justyna trafiła do mnie na lekcje pianina, któregoś dnia zapytała, czy nie zrobiłabym aranżacji jej piosenek. To był moment, kiedy pracowała nad pierwszym albumem Domowych Melodii. Nie miałam wtedy zielonego pojęcia o aranżowaniu tego typu utworów, ale od dawna fascynował mnie ten świat, więc od razu się zgodziłam. Na początku wyglądało to tak, że dzwoniłam do Dobrawy z podstawowymi pytaniami w stylu: "słuchaj, w jakim kluczu to się pisze, jaką skalę ma wiolonczela?". Ale z dnia na dzień było coraz łatwiej. I potem przyszedł ten dzień, kiedy płyta była już nagrana i mogłam jej posłuchać. I to było niesamowite uczucie: słuchać czegoś, co sama napisałam. Od tego momentu wiedziałam, że chciałabym brać udział w tego typu przygodach regularnie, że właśnie to chcę robić.
Potem nagrałaś płytę z piosenkami Republiki. Jak do tego doszło?
- Znowu: zupełnie przez przypadek. Dobrawa została poproszona o przygotowanie aranżacji do utworów, które miały być wykonane podczas festiwalu poświęconego pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Poprosiła mnie o pomoc. Przygotowałam aranżacje trzech utworów: "Śmierć na pięć", "Biała flaga" i "Nie pytaj o Polskę" i wystąpiłyśmy razem. To była scena na otwartym powietrzu, więc organizatorzy zapewnili mi jedynie elektroniczny keyboard. Pamiętam do dziś, że wiatr rozwiewał nam nuty, spięte klamerkami do wieszania prania. Na tym koncercie usłyszał nas Kamil Wicik, dziennikarz muzyczny Radia Gdańsk i zaprosił do wykonaniu koncertu w studiu radiowym. Miałyśmy przygotowane tylko trzy utwory, więc musiałyśmy szybko zabrać się za kolejne, bo koncert miał trwać godzinę. Występ wypadł nadzwyczaj dobrze, dostałyśmy sporo pozytywnych komentarzy. Kolejny krok był zatem oczywisty – nagrajmy to na płytę. I tak właśnie zrobiłyśmy. Album ukazał się w 2015 roku i dziś mogę powiedzieć, że to był prawdziwy przełom: płyta, niesiona mocą nazwiska Ciechowskiego i nazwy Republika, trafiła do szerokiego grona odbiorców, dużo ludzi mogło się zapoznać z naszym pomysłem na granie. A to przecież było trochę nie-wiadomo-co: niby Republika, ale przecież instrumentalnie. Wszyscy znali te utwory, ale nikt nie mógł się doczepić do tego, jak są zaśpiewane, bo przełożyłyśmy to tylko na dwa akustyczne instrumenty: fortepian i wiolonczelę.
Wtedy poznałaś Joannę Longić, z którą współtworzysz dziś duet Tęskno. Jak do tego doszło?
- To też jest nietypowa historia. Joanna dowiedziała się o moim istnieniu właśnie dzięki płycie z utworami Ciechowskiego i poprosiła o przygotowanie aranżacji na jej… ślub. To miały być jej cztery ulubione utwory, zaaranżowane na kwartet smyczkowy. A impreza odbywała się w Białowieży. Asia była bardzo zadowolona, więc jakiś czas później pojawiła się od niej kolejna propozycja - aranżacji jej elektronicznej EP-ki, którą nagrała w ramach solowego projektu Bemine. I ten pomysł wypadł pozytywnie, zdecydowałyśmy się zatem, że pora stworzyć coś wspólnie. I od razu przyjęłyśmy istotne założenia: piszemy piosenki po polsku i wszystko robimy po swojemu. Obie miałyśmy poczucie, że rynek, wytwórnie, narzucają artystom swoje koncepcje, a my chciałyśmy zrobić coś inaczej. Pomysł musiałyśmy bardzo szybko odłożyć na półkę. Wyjechałam wtedy na studia do Berlina, Asia zaczęła pracować za granicą. Trochę to trwało, zanim spotkałyśmy się ponownie i mogłyśmy razem nagrywać.
Album Tęskno rzeczywiście okazał się czymś zupełnie nowym, czego nikt jeszcze nie robił na taką skalę. Jak ci się wydaje, czemu ta wyciszona, wymagająca skupienia muzyka znalazła tak szeroki krąg odbiorców?
- Mam wrażenie, że wypełniliśmy lukę, która istniała na rynku, a do której nikt nie chciał się przymierzyć. Artystek i artystów poruszających się w podobnych rejonach jest przecież mnóstwo, szczególnie na islandzkiej scenie muzycznej. A ich płyty cieszą się w Polsce relatywnie dużą popularnością. Cisza to dziś produkt luksusowy i bardzo trudno dostępny. Ludzie szukają jej w różnych miejscach. Życie jest bardzo szybkie, wszyscy są zmęczeni. A my dajemy słuchaczom na naszej płycie i na naszych koncertach możliwość zatrzymania się na chwilę, odpoczynku, oddechu. Poza tym, mam wrażenie, że podajemy to w bardzo przystępnej postaci. To raczej nie jest jakaś wielka muzyczna awangarda i poważne eksperymenty, w gruncie rzeczy to są zwykłe piosenki z refrenami i tekstami po polsku.
Często w odniesieniu do waszej twórczości pojawia się określenie: kobieca. Co o tym sądzisz?
- Nigdy nie patrzę na muzykę przez taki pryzmat – z perspektywy płci wykonawcy. Ale oczywiście nie wyprzemy się: tak, to kobieca muzyka, tworzą ją dwie kobiety. Przy czym wcale nie uważam, że "kobiecy" w przypadku muzyki musi oznaczać łagodny i wyciszony. W tym projekcie rzeczywiście eksplorujemy przede wszystkim sferę subtelności, ale równie mocno lubię bardzo dynamiczne granie, energię płynącą z instrumentu.
A czy spotykają cię czasem sytuacje, że ktoś nie docenia cię, bo jesteś kobietą?
- W środowisku artystycznym zupełnie nie. Na szczęście żyjemy w czasach, kiedy bycie kobietą z instrumentem jest wręcz cool. Nawet na swój sposób niszowa kwestia bycia pianistką została już skutecznie odczarowana. Na scenie muzycznej jest mnóstwo popularnych artystek, które grają na tym instrumencie. Trochę gorzej jest natomiast w sferze komponowania – tu, będąc kobietą, wciąż wydaje mi się, że trzeba coś udowadniać. I nie da się przeskoczyć różnych spraw: ile kobiet dostało np. Oscara za muzykę filmową? To wciąż są rejony zarezerwowane dla mężczyzn. Z otwartym męskim szowinizmem zdarza mi się natomiast spotykać w rozmowach z akustykami. I to niestety tylko w Polsce. I nie wiem do końca, czy rzeczywiście chodzi o szowinizm, czy może – szerzej – o specyficzny stosunek polskich akustyków do muzyków.