Kasia Kowalska: w końcu przestałam spinać pośladki
Po 10 latach przerwy Kasia Kowalska wraca z nową płytą "Aya". Nam mówi, że musiała w pewnym momencie wyluzować, przestać "spinać pośladki", a pomógł jej w tym m.in. szamański napój halucynogenny z Ameryki Południowej.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Nowy album rozpoczyna utwór „Aya”. To imię dziewczyny? Czy ona jest Panią?
Kasia Kowalska: Aya, a właściwie ayahuasca, to tak naprawdę nazwa napoju, który piją Indianie, a który rozjaśnia umysł i oczyszcza ducha i ciało.
Próbowała Pani?
Oczywiście. Wszystkim polecam. Jest to bardzo zdrowe, fajnie się po tym myśli, czuje i patrzy na świat..
To jest trochę halucynogenne?
A to już proszę sobie poczytać w internecie… [sprawdziliśmy, jest – red.]
Pani nowa płyta powstała 10 lat po poprzedniej z 2008 roku. Jak się Pani przez ten czas zmieniła?
Na pewno się zestarzałam, a co za tym idzie, nabrałam pogody ducha, zaczęłam doceniać to, co jest wokół mnie i cieszyć się tym. Nauczyłam się wybaczać sobie i innym, żyć bez strasznego napięcia. Żyć lżej po prostu.
Napięcie było straszne?
Przez ostatnie dwa lata wzięłam się mocno za swoje zdrowie, bo przez stres zobaczyłam, że zaczynam się sypać. Miałam dwa wyjścia: zostać w tym albo to zmienić. Człowiek jest leniwy i nie chce się zmieniać, bo mu jest wygodnie. Ale to, co nas boli i denerwuje, to są dla nas kolejne lekcje i musimy się nauczyć je akceptować. Więc to jest trening głowy i mózgu – bo to on nas wprowadza w stany stresu. Aby dojść do takiego stanu, w jakim jestem, potrzebowałam wielu lat – wielu trudnych lat, żeby przyjrzeć się sobie i spojrzeć na siebie okiem krytycznym. A właśnie najtrudniej jest się sobie przyjrzeć i przyznać się przed sobą do błędów. Ja musiałam to zrobić.
Czy chodziło o perfekcjonizm? O to, że każda płyta musiała być platyną?
Muzyka i kariera to bardzo zazdrosne kochanki, które nie znoszą konkurencji. Ja nie chciałam poświęcać im wszystkiego. Dla równowagi psychicznej trzeba umieć odpuścić. Platyna dobrze wygląda na ścianie i nie obrażę się przecież na kolejną platynę, ale jak jej nie będę miała, to nie zmieni tak bardzo mojego życia. Moje życie nie jest zawężone do śpiewania. Żeby żyć i żeby życie było przyjemniejsze, musimy się nauczyć odpuszczać. Nie mieć ciągle napiętych pośladków.
Pewnie w wyluzowaniu się pomogło Pani to, że nagrywała nowy album w Kalifornii?
Jestem fanką Kalifornii, bo natura jest tam niewyobrażalnie piękna. Natomiast stres i napięcie w Los Angeles i Kalifornii też jest odczuwalne. Lubię podróże i one mnie inspirują. Jak pojechałam pierwszy raz do parku Joshua i zobaczyłam to miejsce, to oniemiałam. Więc to miało na mnie wpływ i było inspiracją. Natomiast dobrą płytę można równie dobre nagrać w piwnicy u siebie. To bardziej kwestia tego, czy masz coś do przekazania i wylania z siebie, a gdzie to robisz ma już mniejsze znaczenie. Chociaż trzeba przyznać, że studio nagraniowe zespołu Foo Fighters, które tam odwiedziłam, robi wrażenie…
Jak w nim było?
Nie do opisania: ilość i jakość sprzętu, ilość mikrofonów, magazyny pełne wzmacniaczy i werbli, fortepian, organy Rhodesa, wszystko! Możesz nagrywać na taśmę, możesz nagrywać cyfrowo. Jest słynny stół na którym Nirvana nagrywała „Nevermind”. To cię paraliżuje. Ja chodziłam tam z opuszczoną „koparą”. Miałam w ręku nagrodę MTV dla Nirvany, którą w ręku trzymał niegdyś Kurt Cobain. Dla muzyka to dotykanie czegoś świętego. Nie wiem, jak dla innych. Ale każdy ma swojego Chrystusa.
Była Pani fanką Nirvany?
Cały nurt grunge był ważny, nie tylko dla mnie. Wszyscy się wtedy, że tak brzydko powiem, obsraliśmy…
Allanah Myles, znana z przeboju „Black Velvet”, napisała tekst po angielsku do jednej z piosenek na nowej płycie…
Napisała wersję angielską i zaśpiewała chórki! Poznałam ją przez Marka Howarda, z którym pracowałam w USA na początkowym etapie nagrań demo. On jest wziętym producentem, bo pracował nad paroma gwiazdami typu U2 czy Bob Dylan, więc zna wszystkich. Jego nazwisko otwiera wszystkie drzwi. Dzięki niemu poznałam Myles…
Napisała Pani na nowy album piosenkę dla zmarłego taty…
Za każdym razem, kiedy słyszę jak tata gra na instrumencie pod koniec tego utworu, to płaczę. Myślę, że to będzie trwało długo. To jest najbardziej szarpiący emocjonalnie utwór na płycie…
Na koncertach pewnie też będą emocje w trakcie tej piosenki…
Nawet nie chcę od tym myśleć. Nie jest mnie tak łatwo wzruszyć. Ale tata odegrał w moim życiu ogromną rolę, więc zasłużył na te łzy i na to, żeby mówić o nim dużo ciepłych słów. To tata pokazał mi muzykę, a ona uratowała mnie jako osobę. Dla mnie muzyka od dzieciństwa była ucieczką od rzeczywistości i światem równoległym. To było dla mnie światło. Później nauczyłam się naśladować pewnych wokalistów i to sprawiało mi przyjemność. Wydawało mi się, że wchodzę wtedy w równoległy, kosmiczny świat.
Tata zaczynał Pani edukację od Beatlesów?
Tata był bardziej klasyczny: Louis Armstrong, Klenczon i Niemen.
Przez 10 lat od ostatniej płyty technologia poszła bardzo do przodu. Nie obdziera muzyki z duszy?
Muzyka zawsze opiera się na emocjach, na prawdzie, a czy ona jest ubrana w techno czy elektronikę, czy jest popem, to nie ma takiego znaczenia. Ja szukam w muzyce nie produkcji, ale przesłania i prawdy.
Jest Pani dojrzałą kobietą. Co Panią teraz napędza, bo chyba już nie ta sama młodzieńcza adrenalina?
Adrenalina jest teraz jeszcze większa. Człowiek młody pewnych rzeczy nie rozumie. A teraz mam większą świadomość siebie. Na koncertach gramy teraz taką „pigułę” utworów, w których się wydzieram: „Cukierek”, „Czekam, boję się”, „Co może przynieść nowy dzień”. To są utwory bardzo emocjonalne i jak bardziej muszę siebie temperować niż nakręcać. Mój syn mówi wtedy: „mama, uważaj, bo znowu ci kortyzol – hormon stresu – podskoczy”.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.