Katarzyna Groniec: Musiałam zdecydować, co chcę robić. Zbudowałam własny świat
- Niezależność to duża wartość, ale też dużo się za nią płaci. Zwłaszcza gdy nie idzie się po nią na skróty. Jest bezcenna, ale to nie jest droga dla każdego - mówi Katarzyna Groniec, która wydała najnowszą płytę "Konstelacje" i zadebiutowała powieścią pt. "Kundle".
Urszula Korąkiewicz: Po pięćdziesiątce wydałaś książkę. Na jej okładce piszesz: "nabrałam odwagi". Ta symboliczna zmiana w metryce faktycznie coś w tobie zmieniła?
Katarzyna Groniec: To żart, ale rzeczywiście, wcześniej nie pisałam dłuższych form. Pisałam jedynie piosenki. Natomiast ostatnia dekada to w moim życiu czas bardzo intensywnego czytania. Zawsze czytałam sporo, ale w ostatnich latach naprawdę dużo. Interesuje mnie wiele rzeczy, więc nie ograniczałam się tylko do poezji i literatury pięknej. Staram się poszerzać swój wachlarz czytelniczy i w zasadzie nie rozstaję się z książką, a dodatkowo mam świadomość braków i wiem że to ogrom nie do nadrobienia. W końcu siłą rzeczy obcowanie ze słowem zaowocowało czymś innym - ogromną chęcią jego używania.
Sprawnie posługujesz się słowem w książce - w zasadzie nim żonglujesz, bo bohaterowie książki to zróżnicowana społeczność, mówiąca kilkoma językami. "Kundle". I myślę, że żeby pisać o kundlach bez oceny, za to z czułością, trzeba ich rozumieć, być "kundlem".
Jestem z rodziny mieszanej. Mama była ze Śląska, a ojciec ze wsi spod Zamościa, blisko ukraińskiej granicy. Babcia ze strony ojca zaciągała, babcia ze strony matki mówiła po śląsku i niemiecku. I rzeczywiście, mieliśmy w domu tygiel. To ciekawe pod względem poszukiwania własnej tożsamości, czy trzeba się opowiadać po jednej ze stron? Czy da się stać w rozkroku? Czy trzeba wybrać?
Zobacz wideo: Renata Przemyk w "Hardtalk - na ostro". Wyznała, czy nadal może się utrzymać z muzyki
Mały wycinek Śląska w twojej opowieści to także tygiel. Zróżnicowany tożsamościowo, narodowościowo, językowo. Śląsk u ciebie to cała paleta osobowości.
Skupiłam się na tej niejednoznaczności, niejednorodności Śląska, więc nie wszyscy bohaterowie są Ślązakami. Jest ocalały z zagłady Żyd, który zmienia imię i stara się dopasować do reszty, jest Romka, która swojej tożsamości nie jest w stanie sobie przypomnieć, bo od 6. roku życia wychowywała ją Ślązaczka, która nauczyła ją modlić się po polsku i godać po śląsku.
To ludzie, których historia nie oszczędza. Choćby dlatego, że przez lata zmienia się tożsamość tego miejsca szarpanego wojnami. Małe społeczności po nowych ustaleniach granic nie wiedzą, co ze sobą począć. Pamiętają skąd są, bo są stąd. Pamiętają kim są i powoli uczą się kim powinni być. Tak, jak moja babcia. Urodzona po niemieckiej stronie postanowiła zostać po zmianie granic, kiedy niemiecka strona stała się polską stroną. Nie chciała jechać w nieznane. W końcu tu był jej dom. Tym sposobem została Polką. Ale czy rzeczywiście? Czy miała jakąś tożsamość narodową? Czy po prostu była stąd. Wielu niemieckich Ślązaków wyjechało do Niemiec, a nowi mieszkańcy przyjechali na Ziemie Odzyskane ze Wschodu. Między innymi mój ojciec.
Masz szczególne zainteresowanie, szczególną wrażliwość, jeśli chodzi o takie "zagubione" postacie?
Nie wiem. Być może. Chciałam, żeby moi bohaterowie byli zagubieni przede wszystkim w czasie i bezradni wobec niego. Czas w tej książce nie płynie linearnie. Skacze – raz jesteśmy w czasach II wojny, potem w latach 70., 80., w końcu w 90., są odnośniki do dzisiejszych wydarzeń. Widzimy tylko migawki z ich życia. I lata, które przewaliły się przed nimi i te co będą po nich. Ale najważniejsza w tym wszystkim jest baśń. I tajemnica.
Do historii, a szczególnie historii ludzi w świecie zagubionych, sięgasz też na płycie "Konstelacje". Szczególnie porusza historia Evelyn McHale.
To młodziutka dziewczyna, która skoczyła z Empire State Building. Nie znalazł się nikt, kto 1 maja 1947 roku stanąłby na jej drodze. Evelyn miała duże obawy, że powtórzy życie swojej matki, która cierpiała na chorobę psychiczną. Przestraszyła się, bo i u niej pojawiły się symptomy zapowiadajace tę chorobę.
Paradoksalnie jej historia, która była historią tragiczną, stała się symbolem romantycznej wizji samobójstwa.
Głównie zdjęcie, które zostało zrobione po jej skoku. Później, wykorzystane przez Andy’ego Warhola stało się symbolem najpiękniejszego samobójstwa. O ile w ogóle samobójstwo można nazwać pięknym. To jakaś kreacja artystyczna, dla tych, którzy pławią się w historiach o nieszczęśliwej miłości i tragicznym życiu. W rzeczywistości romantyzowanie tego kroku jest idiotyczne. Mnie chodziło jedynie o to, żeby zobaczyć człowieka, to, co się z nim dzieje i żeby rozejrzeć się wokół i być może zauważyć kogoś, kto szuka swojego Empire State.
I na przykład zabrać "do domu", jak śpiewasz z kolei już w innej piosence, do metaforycznego bezpiecznego miejsca?
Tak, choć często tym domem jest bardziej druga osoba niż konkretne miejsce. To szczególna piosenka z prostym przesłaniem. Bo w końcu każdy potrzebuje czasem kogoś, kto nas osłoni i wyłapie życiowe pociski, które lecą w naszym kierunku.
A podchodząc do tematu bardziej przyziemnie, to właśnie Sopot stał się twoim domem, miejscem na ziemi?
Mieszkam w Sopocie już osiem lat. Po prawie ćwierć wieku mieszkania w Warszawie. Mój zawód pozwala mi na pracę zewsząd, mogę się przenieść gdziekolwiek. Osiadłam z mężem tutaj i na początku trochę tęskniłam za Warszawą, ale w tej chwili jestem bardziej "tutaj" niż gdziekolwiek indziej.
Od lat koncertujesz, jesteś w trasie. A co masz na myśli mówiąc, że nie masz szczęścia do teatru, że z teatrem ci nie po drodze?
Po odejściu ze Studio Buffo, a było to dawno, dawno temu, nie myślałam o tym, żeby gdzieś zagrzać miejsce na stałe. Mimo że dostałam naprawdę ciekawą propozycję. Przestraszyłam się, że kolejne miejsce mnie uwiąże. I będę miała coraz mniej odwagi, żeby mówić swoim głosem.
Liczyłam na to, że pojawią się propozycje udziałów w spektaklach gościnnie. Przeliczyłam się. Te które się pojawiały niekoniecznie mnie interesowały, a te których chciałam – nie przychodziły. Koniec końców zdecydowałam się na budowanie swojego świata, niezależnego od innych, małego świata który może i nigdzie nie przystaje, ale będę w nim mogła robić to, co mnie interesuje. To duża wartość, ale też słono się za nią płaci. Zawęziłam sobie i możliwości i krąg odbiorców.
Wspomniałaś o Studio Buffo, wracasz jeszcze czasem pamięcią do tego okresu, do "Metra"?
Niezbyt często. To pierwszy prywatny spektakl, pierwszy polski musical, wejście w nową rzeczywistość w 1991 r. z prawdziwym przytupem. To, że się w nim znalazłam, że zagrałam główną rolę, spowodowało, że niejako z automatu weszłam w ten zawód.
Lubię powtarzać, że w zasadzie, to on wybrał mnie. Sama wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałam, w którą stronę pójść. Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy? Chciałam studiować polonistykę w Krakowie, może byłabym dzisiaj nauczycielką polskiego? A może bibliotekarką, w końcu jako młoda dziewczyna widziałam siebie w jakiejś spokojnej pracy. No i byłabym otoczona książkami.
Tymczasem twoja córka, Marianna, poszła za to ścieżką po twoich śladach. Z jaką reakcją się spotkała, kiedy powiedziała, że chce wybrać aktorstwo?
Marianna długo szukała. Kluczyła. W głębi duszy liczyłam na to, że wybierze coś bardziej stabilnego. Nie udało się. Trudno jest odwieść od myśli o aktorstwie kogoś, kto się wychował za kulisami, siedział w garderobie, w bufecie, mówił wszystkim na ty - długo uczyła się, że tak nie należy robić - nie wyłączając dyrektora Holoubka, który uprzejmie odmawiał rysowania z nią kredkami.
Cóż, nie udało mi się podsunąć jej niczego w zamian, co by ją zajęło na dłużej. W tej chwili jest dyplomowaną aktorką, na etacie w Teatrze Dramatycznym. Historia zatoczyła koło, bo to miejsce mojego debiutu. Byłam na spektaklu, w którym gra Mania i idąc znajomymi korytarzami - ja pięćdziesięcioletnia - tropiłam siebie osiemnastoletnią, tamte wspomnienia i emocje. Było w tym coś pięknego i mocno niepokojącego.
A kiedy zdarzają się zawodowe dyskusje, potrafi przyznać ci rację, czy np. twierdzi, że tyle się zdążyło pozmieniać, że tej racji już nie masz?
Częściej to drugie. Ale powoli, powoli… Prędzej czy później spotkamy się na wspólnym gruncie.
Patrząc na tę sytuację z drugiej strony – Marianna uczy cię czegoś nowego?
Raczej przypomina mi o młodzieńczej prawdzie scenicznej i o odwadze bycia na scenie. Bo we współczesnym teatrze, podobnie jak w muzyce, wszystko już było. Ćwierć wieku temu oburzałam się kiedy ktoś mówił, że wyważamy otwarte drzwi. Mnie również trudno było się pogodzić z tym: "już to widziałem/łam". Ale to bez znaczenia.
Są przedstawienia łapiące za gardło i takie, które nic człowiekowi nie robią. I już. Nic nie poradzę na to, że zdecydowanie więcej szans na przeoranie mojej duszy ma klasycznie wystawiona "Mewa" niż ta z gołymi dupskami.
Opłaca się iść własną ścieżką?
Tak. Owocem jest niezależność, którą się zdobywa przez lata bycia sobą i robienia po swojemu. To nie jest droga dla każdego. Wymaga cierpliwości, wytrwałości i żmudnego krok po kroczku. Bez fajerwerków. A przecież wszyscy lubią fajerwerki.
Książka Katarzyny Groniec, "Kundle", ukazała się nakładem wydawnictwa Nisza. Jest dostępna także w formie e-booka. Płyta "Konstelacje" (wyd. Warner Music) jest dostępna także w serwisach streamingowych.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" bierzemy na warsztat kontrowersje wokół "Małej syrenki", rozprawiamy o strajku scenarzystów i filmach dokumentalnych oraz zdradzamy, jakich letnich premier kinowych nie możemy się doczekać. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.