Marek Karewicz wyniósł polski jazz na zupełnie inny poziom. Polska fotografia straciła geniusza
Jak nikt inny potrafił fotografiami opowiadać historię muzyki. Wystarczyło spojrzeć na jego reportaże, by usłyszeć dźwięki instrumentów i poczuć klimat zadymionych klubów. Jego zdjęcia należą do jednych z najlepszych w historii fotografii koncertowej. - Marek nie znosił muzyki bigbitowej. Uważał, że większość muzyków nie umie grać - w rozmowie z WP Gwiazdy Marka Karewicza wspomina Marcin Jacobson.
Krótka historia o tym, jak Leopold Tyrmand pchnął go do fotografii
Swoją przygodę z muzyką zaczął podczas studiów na Wydziale Operatorskim Państwowej Wyższej Szkoły filmowej w Łodzi. W latach 50., kiedy rodziła się scena bigbitowa w Polsce, wszyscy chcieli grać na gitarach. Karewicz wybrał jazz. Jednak szybko stwierdził, że z grania nie wyżyje. Wśród wielu dykteryjek mówiących o bezpośredniej przyczynie odstawienia trąbki na półkę, był komentarz Leopolda Tyrmanda, który w dosadny sposób dał mu do zrozumienia, że nie ma talentu. "Karewicz, ty przestań p…ć na tej trąbce i weź się za jakąś uczciwą robotę, na przykład za zdjęcia" - miał mu powiedzieć.
- Ta historyjka ewoluowała z czasem. Marek zaraz po wojnie, jak zrobił maturę, poszedł do szkoły fotograficznej i chciał być fotografem. Trafił tam na kilku muzyków, którzy chcieli uczyć się fotografii i zakochał się w jazzie. Grał na trąbce, miał nawet zespół. Jednak dlaczego porzucił trąbkę? Tych historii jest kilka. Jedna faktycznie mówi o Tyrmandzie. Z drugiej dało mu do myślenia to, że jakaś sesja fotograficzna została zauważona i opublikowana. W pewnym momencie zaczął mieć świadomość, że nigdy nie będzie dobrym muzykiem – mówi w rozmowie z WP Gwiazdy Marcin Jacobson, współautor książki-albumu "Big Beat" przygotowanej wspólnie z Markiem Karewiczem.
Mistrz okładek
Marek Karewicz był autorem setek zdjęć, które pojawiły się na okładkach najpopularniejszych płyt polskiej muzyki jazzowej i rozrywkowej lat 50., 60. i 70. Szczególny sukces odniosła fotografia, która sygnowała album "Blues" zespołu Breakout. Przez wielu krytyków i miłośników muzyki Tadeusza Nalepy trzymający syna za rękę jest jednym z najlepszych zdjęć w historii polskich okładek.
- Ta okładka była bardzo poważnym wyłomem w świecie okładek. Dorównywała pod względem estetycznym ówczesnym grafikom zachodnim. Gdyby była lepiej wydrukowana, to na pewno zrobiłaby jeszcze większą furorę. Była bardzo wymowna, z dużym wyczuciem zaprojektowana. Nawet przy naszym ówczesnym bardzo siermiężnym poziomie poligrafii ta okładka broniła się. Można powiedzieć, że ona właśnie taka miała być – szara, byle jaka. Odpowiadało to jednak muzyce i czasom, w którym powstała – dodaje Jacobson.
Jednak Karewicz był i wciąż jest szanowanym twórcą nie tylko w Polsce. To on dokumentował ostatnią trasę koncertową Milesa Davisa. Jedno ze zdjęć, na prośbę trębacza, zostało nawet przeniesione na wieżowiec w Nowym Jorku. Towarzyszył również Rayowi Charlesowi podczas jego europejskiej trasy koncertowej. Zdjęcia wykonane przez Karewicza podczas koncertów do dziś uważane są za najlepsze, jakie kiedykolwiek zrobiono muzykowi. Jest również autorem zdjęć z pierwszego koncertu The Rolling Stones w Polsce, który odbył się w Sali Kongresowej w 1967 r. Co ciekawe, mówi się również, że prywatne archiwum fotografa może liczyć przeszło 2 mln negatywów.
- Trudno powiedzieć, że miał swój styl okładkowy, ale w jakiś sposób to, co robił było oryginalne. Miał dużą łatwość projektowania, dlatego jest autorem tak wielu okładek. Zresztą jest kilka światowych publikacji, np. dotyczących okładek jazzu na całym świecie i tam znajduje się kilka okładek Marka. Myślę, że w dziedzinie jazzu był jednym z najlepszych w Europie – mówi Marcin Jacobson w rozmowie z WP Gwiazdy.
Bywalec, kawalarz, dusza towarzystwa
Jest autorem wielu anegdot, w szczególności tych wymyślonych przez niego samego. Jedną z najbardziej znanych jest ta, która mówi, że Stonesi zagrali w Sali Kongresowej za wagon wódki. Było to oczywiście kłamstwo, jednak Karewicz lubował się w takich dykteryjkach.
- Marek był zawsze duszą towarzystwa i miał ogromny dar opowiadania. Z czasem jego opowiadania rozjeżdżały się z rzeczywistością. Ale ktoś kiedyś powiedział, że nieważne, czy historia jest prawdziwa, ważne, by była dobrze opowiedziana, a on je dobrze opowiadał – mówi Jacobson.
Karewicz był kopalnią wiedzy, miał również niezwykle mocną głowę, co w czasach, w których piło się ogromne ilości alkoholu, było bezcenne. Był też niezwykle charakterną osobą.
- Marek miał cechę, którą ja ulubiłem, natomiast wiele osób jej nie akceptowało - potrafił być niezwykle złośliwy. Z drugiej strony te jego złośliwości ocierały się o granice chamstwa, w związku z tym sporo osób czuło się przez niego dotkniętych. Jednak szybko mu to wybaczano, bo potrafił być w tym wszystkim niezwykle uroczy – dodaje Jacobson.
Choć fotografował w innych czasach i osiągnął status gwiazdy w okresie, w którym nie było telewizji, internetu i smartfonów, z całą pewnością odnalazłby się we współczesnej rzeczywistości. Miał bowiem niezwykłe oko fotografika, który potrafił swoją fascynację muzyką przełożyć na obraz. Zawdzięczamy mu wspaniałą dokumentację polskiego jazzu praktycznie od samego zarania. Marek Karewicz zmarł 22 czerwca 2018 r. Miał 80 lat.