Miał twarz gangstera ale serce na dłoni. Maciej Kozłowski do końca walczył z chorobą
Mija 8 rocznica śmierci polskiego aktora
Kiedy zdiagnozowano u niego wirusa HCV, natychmiast rozpoczął leczenie i do samego końca wierzył, że zdoła wyzdrowieć. Znajomi jednak z przerażeniem obserwowali, jak z każdym dniem coraz bardziej opada z sił.
- Opowiadał o chemii, którą właśnie przeszedł i która była koszmarem. Zapowiadał, że nigdy więcej się temu nie podda. Dwa słowa i ciężki oddech, dwa słowa i pięć sekund przerwy - wspominał Zbigniew Hołdys. - Tak zabija żółtaczka typu C, wirusowe zapalenie wątroby. Złapane nie wiadomo gdzie, jakiś zastrzyk brudną igłą w szpitalu.
Maciej Kozłowski zmarł 11 maja 2010 roku po walce z ciężką chorobą. I chociaż na ekranie wcielał się zazwyczaj w bohaterów negatywnych, prywatnie był człowiekiem serdecznym, opiekuńczym, który angażował się w akcje charytatywne i pomagał zwierzętom.
Blisko do gangsterki
W młodości Kozłowski nie należał do najgrzeczniejszych chłopców - wagarował, pił tanie wina i buntował się przeciwko wszystkim. Wyleciał z kilku szkół, a po ukończeniu Technikum Gospodarki Wodnej w Zgierzu wyjechał wraz z kumplami za granicę i tam uwikłał się w rozmaite szemrane interesy.
- Nie skończyłem w kryminale, ale do gangsterki miałem blisko - mówił w "Gazecie Lubuskiej”.
Sam nigdy nie podejrzewał, że mógłby zostać aktorem. Po maturze jednak wybrał się do łódzkiej filmówki z kolegą, który marzył o wielkiej karierze. I nagle Kozłowski uznał, że w sumie sam mógłby zostać studentem na tej uczelni.
– Siedziałem na korytarzu i przyglądałem się tej menażerii, która tam się poruszała. Doszedłem do wniosku, że to ciekawe miejsce, że może warto byłoby spróbować i być może będzie to moje miejsce w życiu – wspominał.
Bohater negatywny
Do szkoły filmowej dostał się za drugim podejściem - a niedługo potem trafił na scenę i przed kamery. Pojawił się między innymi w filmach: "Kingsajz", "Kroll", "Psy", "Nic śmiesznego", "Wiedźmin" czy "Kiler". Sporą rozpoznawalność przyniosła mu rola Krzywonosa w "Ogniem i mieczem", a prawdziwa popularność przyszła wraz z serialem "M jak miłość".
Śmiał się, że filmowcy zaszufladkowali go jako "bohatera negatywnego" i takie też postacie grywał niemal przez całą karierę - ale nie przejmował się tym bardzo, gdyż, jak powtarzał, nie miał na to żadnego wpływu.
- Płacą mi za to, więc gram, jak potrafię najlepiej. Jestem uczciwy w tym co robię - mówił w "Gali".
Nie tracił nadziei
O tym, że jest chory, dowiedział się przypadkiem - gdy brał udział w akcji zorganizowanej przez Radosława Pazurę i chciał oddać krew, poinformowano go, że jest zarażony wirusem HCV. Kozłowski diagnozę przyjął ze spokojem.
- Nie dyskutuję z wyrokami. Warto pamiętać, że w chwili poczęcia dostajemy nowe życie i nową śmierć. Należy żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim. Mam jeszcze trochę do zrobienia. Trzeba
żyć i dawać świadectwo - mówił.
Poddał się leczeniu, ale rokowania lekarzy nie były optymistyczne.
- Gasł na naszych oczach. Od jakiegoś czasu żył ze świadomością śmierci i chyba już był bardzo zmęczony walką - wspominał Tomasz Karolak w "Gazecie Lubuskiej”.
Dzieło męża
Zmarł 11 maja 2010 roku, pozostawiając pogrążonych w żalu widzów, przyjaciół i rodzinę. Jego żona, Agnieszka, mocno przeżyła śmierć męża.
- Jest zmiana, bo Maciek nie jest obecny ciałem. Natomiast w sprawach uczuciowych, naszych domowych, nic się nie zmieniło. I podejrzewam, że się nie zmieni. Tak to wygląda - mówiła w jednym z pierwszych wywiadów po śmierci Kozłowskiego w "Newsweeku"
Dziś żona aktora kontynuuje jego dzieło – Kozłowski, wielbiciel zwierząt, angażował się w rozmaite akcje na ich rzecz; organizował zbiórki i udało mu się uratować przed rzeźnią wiele koni. W 2014 roku Agnieszka założyła Fundację Pan i Pani Pies imienia Maćka Kozłowskiego - i pomaga bezdomnym zwierzętom, tak jak niegdyś jej mąż.
- Nie macie pojęcia, ile tych psów uratował! Zawsze znalazł dla nich dom. Nigdy o tym nie mówił. Teraz ja to robię. Przysięgłam sobie, że nie zmarnuję jego dokonań - mówiła.