Nergal szczery do bólu. "Nie musisz mieć moich poglądów, by słuchać Behemotha"
Kto sporadycznie obserwuje frontmana zespołu Behemoth na Instagramie, mógłby pomyśleć, że długie miesiące pandemii minęły mu na leniwym korzystaniu z wymuszonej obecną sytuacją samotności. Ale nic bardziej mylnego. Adam Nergal Darski nagrał bowiem kolejną płytę ze swoim projektem Me and That Man, na którą zaprosił znakomitych gości. Z muzykiem rozmawiamy o wydarzeniach na polskich ulicach, graniu na żywo, "cancel culture" i, oczywiście, Nergalu.
Bartek Czartoryski: Tak się złożyło, że siedzimy tutaj i rozmawiamy akurat jedenastego listopada, zamiast iść w marszu niepodległości, ale może lepiej być tutaj, a nie tam.
Adam Nergal Darski: Dzisiaj nie jest nawet tak źle.
A nie boli cię to, że dzisiejsze święto już dawno zostało praktycznie zawłaszczone przez środowiska nacjonalistyczne i ludzie tacy jak ja czy ty nie byliby tam zbyt mile widziani?
Boli mnie to w kontekście obchodzenia świąt narodowych gdzie indziej, bo na przykład norweska flaga nie kojarzy się ze źle interpretowanym nacjonalizmem, a ludzie obchodzą tam podobne dni pokojowo, radośnie i spokojnie.
Na Facebooku wrzuciłem cytat z Piłsudskiego, że religia jest dla ludzi bez rozumu, a najczęściej człowiek ten stawiany jest na piedestale przez polskich nacjonalistów, którzy nie są świadomi tego, że przez te swoje wartości, którymi szczekają na lewo i prawo, przez swoje zachowania, w latach trzydziestych byliby pierwszymi do odstrzału przez męża stanu. Przez nich już nawet termin "patriotyzm" zaczyna mieć złe konotacje.
Już nie mamy w Polsce święta niepodległości, tylko marsz faszystów. Dzisiaj, kiedy powiesz, że jesteś patriotą, a sam mam się za patriotę, ludzie, przynajmniej ci z lewicowych kręgów, zaczynają ci się podejrzliwie przyglądać, czy aby nie chowasz jakiejś swastyki pod kożuchem. Sam jestem skonfundowany tym wszystkim, co się dzieje wokoło.
Zobacz: Nergal o billboardach Ordo Blasfemia: "to ostatni dzwonek, żeby się postawić"
Wydaje mi się, że od jakiegoś czasu uaktywniasz się społecznie, nie tylko komentujesz bieżące wydarzenia, ale częściej się udzielasz. Byłeś na marszu dla Izy, założyłeś Ordo Blasfemię, namawiasz mężczyzn do badań nowotworowych. Zostałeś aktywistą?
Chyba im mój poziom świadomości jest większy, tym większy chciałbym mieć wpływ na to, co się dzieje, choć tak naprawdę nie wiem, czy go w ogóle mam. Jestem teraz w dziwnym momencie życia, jak zresztą wszyscy, bo to też dziwny moment dziejów, kiedy pojawiło się mnóstwo znaków zapytania i zaczęliśmy kwestionować te wartości, które wydawały nam się stabilne i nienaruszalne. Wielka dewaluacja.
Myślę, czy jako obserwatorowi nie było mi lepiej, bo często, jak zabieram głos, dostaję rykoszetem ostry wpi…ol, po czym zastanawiam się, czy był sens coś mówić, czy było warto. A jednocześnie ta część mnie, która czuje pewną odpowiedzialność, buntuje się i mówi, że nie wolno milczeć, kiedy dzieje się coś niefajnego, niesprawiedliwego.
Jak można zamykać oczy i uszy na to, co się teraz dzieje na granicy? Jak można nie pochylić się nad ludźmi w tak głębokiej potrzebie? Nie mówię o ośmiuset byczkach szturmujących płoty, ale o dzieciach, które umierają, głodujących i marznących kobietach w ciąży. Czuję się w takich sytuacjach bezsilny.
Może owa bezsilność to także wynik zmęczenia ciągnącą się tak długo pandemią? Chociaż z drugiej strony pamiętam, że kiedy rozmawialiśmy przy okazji premiery poprzedniego albumu Me and That Man, byłeś nawet i ucieszony, że nareszcie zwolnisz tempo.
Bo z ulgą przyjąłem wtedy to, co się stało. Skończyliśmy akurat dużą trasę ze Slipknot, która strasznie mnie sponiewierała. Byłem potwornie zmęczony, a czekały mnie wtedy jeszcze kolejne koncerty z Me and That Man i cała kampania promocyjna. Wiedziałem, że nie mam siły, że jestem wypompowany, że jestem wypalony, że potrzebuję oddechu, wakacji i spokoju. I na te moje nieme prośby wszechświat odpowiedział lockdownem.
Dowiedziałem się wtedy, że nasz londyński występ stoi pod znakiem zapytania. Choć mówiłem głośno, jaka to szkoda, to moje serce miało nadzieję, że jednak ten koncert się nie odbędzie. Z ulgą przyjmowałem każdą odwołaną datę.
A kiedy było już oczywiste, że przez długi czas nic się nie odbędzie, przeniosłem się do drugiego domu w sopockim zaciszu, gdzie miałem spokój, i po prostu zwolniłem. Slow life par excellence. Wysypiałem się, dużo ćwiczyłem, zdrowo jadłem, głęboko oddychałem, czytałem książki.
Raz na parę tygodni, żeby nie zdziczeć, spotykałem się z ludźmi na imprezach, słuchaliśmy winyli i dyskutowaliśmy. Nagle wróciły do łask tak zwane domówki, niekoniecznie legalne, bo było nas przecież po pięć, siedem osób…
Czyli co, namawiasz do obywatelskiego nieposłuszeństwa?
Myślę, że w dzisiejszej Polsce nieposłuszeństwo wobec władzy, która tak nadwyręża naszą lojalność względem państwa, jest obywatelskim obowiązkiem i przejawem patriotyzmu. Bo mi zależy, bo dbam o ten kraj, bo mnie boli, co się dzieje. Patriotyczne jest mówienie głośno "nie", wychodzenie na ulice i artykułowanie naszej niezgody na sku...syństwo, którym jesteśmy karmieni na co dzień.
Fakt, wychodziłeś na ulice, ale ostatecznie zawędrowałeś z powrotem do studia.
Po tych paru miesiącach zacząłem się już niespokojnie kręcić i znowu skrzyknąłem ekipę, żeby popracować przy Me and That Man. Część piosenek już mieliśmy, na przykład "Blues & Cocaine" przygotowałem już przy okazji pierwszej płyty, ale nie zmieściła się tam ze względu na swoją bardziej humorystyczną naturę. Poprzedni album był refleksyjny, smutnawy, lecz mieliśmy jeszcze niewykorzystane numery z tamtej sesji.
Pasowało mi, że nie miałem żadnego deadline’u, bo nie było wiadomo, kiedy będziemy znowu grali koncerty. Nie miałem zabukowanych żadnych lotów, żadnych wywiadów, nic. Takiej przymusowej pauzy nie miałem od czasu swojej choroby, co trwało wtedy blisko rok, a sześć miesięcy byłem zamknięty w szpitalnej izolatce. I podczas trzydziestoletniej działalności miałem tylko dwie takie sytuacje. Nigdy nie przerywałem tego cyklu płyta-trasa-płyta-trasa.
Może był to dla ciebie sygnał, żeby jednak coś zmienić w życiu?
Ale ja uwielbiam swoje życie. Gram, jeżdżę, mam z tego naprawdę dużo i nie myślę tutaj tylko o monecie, lecz o wielu innych benefitach. Przecież na płycie, którą teraz wydajemy, zebrałem swoich idoli, co nadal nieraz nie mieści mi się w głowie. Z jednej strony jestem dla tych ludzi partnerem, ale cały czas pozostaję ich fanem, i nie potrafię tego z siebie wykastrować, jaram się jak dziecko.
To jest piękne i dlatego kocham swoje życie. Ale był taki moment, kiedy powiedziałem sobie "Darski, zwolnij". Kiedy jednak już wypocząłem, zgłodniałem i zacząłem na powrót szukać tego raison d’etre, bo to jest przecież moje życie, powód mojej egzystencji.
Nagrywając, nie mieliśmy pojęcia, kiedy i czy zagramy koncerty, a dopiero ta konfrontacja na żywo powoduje, że twoja sztuka zaczyna żyć. To się dzieje wtedy, gdy odcinam pępowinę, gdy wyrzucę z siebie ten materiał, na przykład w formie piosenki, i trafi on do ludzi. A potem, jak to mówię, udowadniam go na koncercie. Bo dzisiaj każdy ma dostęp do profesjonalnych narzędzi studyjnych, może zrobić w domu, co chce i nagrać jak chce, ale obronić coś na scenie to zupełnie inna rzecz. To chyba przekleństwo internetu.
Przekleństwo? Ktoś mógłby powiedzieć, że ty sam nie potrafisz żyć bez internetu.
Niedawno miałem parę potyczek personalnych z byłymi już przyjaciółmi, którzy zaczęli wypisywać o mnie posty. Pomyślałem sobie: no ku... mać. Kiedyś, żeby coś takiego zrobić, musiałeś od razu brać odpowiedzialność za swoje słowa, bo mogłeś dostać po ryju. Zastanowiłeś się dwa razy, zanim coś skomentowałeś. Coraz mniej widzę jednak sensu angażowania się w takie konflikty. Zawsze uważałem, że dużo skuteczniejsze jest mówienie o sobie w kontekście jakichś pozytywnych, kreatywnych projektów, niż pisanie negatywnie o innych.
Moje życie to jest ta piosenka, która idzie w sieć i trafia do sklepu, z którą potem jadę w świat. Na tym się skupiam i takie życie ma dla mnie sens. Może nie jestem teraz w najlepszym miejscu, słabiej sypiam, miewam ataki paniki, ale ciężko pracuję, cieszę się z nowej płyty, z której jestem naprawdę strasznie dumny.
Pracujemy też z Behemoth, powstaje nowa muzyka, nowy kontent, i choć część mnie jest podekscytowana, to druga połowa podpowiada, żebym się tak nie cieszył, bo może to wszystko skończy w sieci, znowu zostaniemy zamknięci w pułapce i nie znajdę ujścia. To jak masturbowanie się do filmu pornograficznego, które daje chwilową ulgę, ale nic nie zastąpi zbliżenia z drugim człowiekiem. Coraz bardziej mnie to uwiera i męczy. Trudniej mi się oddycha.
Jakie masz w ogóle plany odnośnie do Me and That Man? Kolejne albumy były zupełnie inne niż ten debiutancki, znowu gracie razem z Johnem Porterem…
Nie mam pomysłu, co dalej. Nie chcę kontynuować obecnego kierunku, zdziwię się, jeśli powstanie jeszcze jedna taka płyta jak te dwie. Myślę, że muszę zrobić jeszcze jedną woltę. Może następny album powstanie z jakąś panią? Za wcześnie, żeby o czymkolwiek decydować.
A z Johnem wyszło dość spontanicznie. Wysłał sygnał do Mateo, do naszego basisty, że tęskni za naszą energią na koncercie i że fajnie byłoby to kiedyś powtórzyć. Pochyliłem się nad tym i, nie chcąc, żeby moimi decyzjami rządził resentyment, powiedziałem "jasne, próbujmy".
Fajnie, że zaufałem i sobie, i Johnowi, i pracujemy teraz razem nad nową piosenką. I jeżeli uda nam się zrobić małą trasę w styczniu, to chciałbym, żeby ten singiel promował te koncerty. Robimy to bez żadnego protokołu, elastycznie dostosowujemy się do sytuacji.
Ale zmieniło się też to, że na początku zespół tworzyłem ja i John, a reszta była tłem, dzisiaj mamy czterech gości z gitarami stojących w jednym rzędzie. Każdy na równych prawach. Jeden zaczyna set wokalnie, inny kontynuuje, jeszcze kto inny kończy. I kiedy jesteś na koncercie, widzisz, jak to wszystko płynie, trochę to "bitelsowskie", trochę jak w Kiss. Nie ma jednego frontmana, ani nawet dwóch, na których skupia się uwaga. Każdy może zabłysnąć.
Ale chyba przełożyło się to na materiał z nowego albumu, bo o ile poprzednia płyta przypominała trochę składankę "greatest hits", gdzie każdy numer mógłby spokojnie robić za singiel, tak tutaj mamy rzecz stylistycznie bardziej spójną i przez to równiejszą.
Trudno mi jest to ocenić, bo założenia przy obu płytach miałem takie same. Realizacja była identyczna, choć, oczywiście, te płyty się od siebie różnią. Posłuchasz jednej po drugiej, będziesz miał ten sam zespół. Stąd nie potrafię się odnieść, ale ciekawe jest to, co mówisz. Skoro tak jest, to dobrze, ale nie myślałem, że taki efekt osiągnę. Tym bardziej, że na pierwszy wolumen złożyła się jedna sesja, a tu mamy trzy różne źródła.
"Blues & Cocaine" z pierwszej płyty, rzeczy, które się na niej nie zmieściły, oraz sesję dedykowaną drugiej płycie. Ale cieszę się, jak to wszystko pracuje, bo dzisiaj świat myśli singlami, a ja jestem stary i myślę płytą, większym konceptem. Chcę, żeby miała rozwinięcie, środek i zakończenie. A że ktoś to wszystko potem potnie, poprzestawia do playlisty… signum temporis!
Behemoth to już nie tylko inicjatywa artystyczna, zespół muzyczny grający metal, lecz ogromne przedsięwzięcie, marka, o którą trzeba dbać niezależnie od okoliczności. Miałeś plan biznesowy, jak poprowadzić ten band przez ostatni rok z okładem?
Pandemia wywróciła nam życie do góry nogami, musieliśmy nauczyć się pewnych rzeczy od nowa i wspiąć się na wyżyny kreatywności. Stąd te koncerty online, które nie były tak naprawdę koncertami online, ale czymś, co dla potrzeby sytuacji nazwaliśmy "cinematic events". To coś z pogranicza koncertu, sztuki, teledysku, performance’u.
Dzięki pandemii stworzyliśmy coś fajnego, do czego jednak nie chciałbym już nigdy wracać. Jestem dumny z tego, co nam się udało osiągnąć, wypełniliśmy pewną niezagospodarowaną przestrzeń energetyczną miedzy zespołem a fanami. Bo wiedzieliśmy, że nie pogramy, że nie będzie nowej płyty, a chcieliśmy ludzi jakoś zaangażować.
Pewnie w innych okolicznościach zignorowalibyśmy nasze trzydziestolecie. Nie chcemy być zespołem grającym rocznicowe koncerty, zawsze byliśmy na to zbyt zajęci. Jeśli są jakieś plusy pandemii, to te dwa eventy są ich definicją. Na parę tygodni daliśmy pracę tym wszystkim ludziom, którzy z nami to organizowali, a nasz pierwszy koncert zarobił tyle, ile miesięczna trasa. Nie spodziewaliśmy się tego, bo chcieliśmy, żeby nam się to zwróciło, zwłaszcza że taka inwestycja to setki tysięcy złotych.
Skoro już sam napomknąłeś, że pracujecie nad nowym albumem Behemotha, pociągnę cię nieco za język, bo jestem ciekawy, jakie emocje kierowały tobą podczas pisania muzyki w takich, a nie innych okolicznościach, będąc tak długo odciętym od świata, od publiki.
Na razie tylko puszczam sygnał w świat, że nowy materiał powstaje. Znaleźliśmy świetnego miksera, bo chcemy, żebyś słuchając, pomyślał "znowu im się udało". To nie jest tak, że ścigamy się sami ze sobą, ale lubię zaskakiwać samego siebie oraz słuchacza. Za wcześnie jest, żeby oceniać, ale wydaje mi się, że płyta zrobiona jest na większym wku...e. Pojawi się parę rozwiązań artystycznych, których wcześniej u nas nie było, będą elementy teatralne. Od razu usłyszysz, że to Behemoth, że znasz ten zespół, ale to nowa odsłona, nowe rozdanie.
Kawałek, o którym mówiłeś, "Blues & Cocaine", nagrałeś z Michale’em Gravesem, byłym frontmanem Misfits. Sam udzielasz się aktywnie na Facebooku i Instagramie, a jego social media wykluczyły za prezentowane przez niego poglądy odnośnie do Black Lives Matter.
W rękach ludzi pojawiły się nagle narzędzia, które wydają mi się niebezpieczne i ostatecznie wszyscy będziemy ich ofiarami. A pokłosiem tego jest między innymi "cancel culture" i tym podobne ruchy. To jakby małpie dać brzytwę. Sam uważam, że Michael Jackson ma swoje za uszami, ale oddzielam gościa od tego, co zrobił. "Billie Jean" to nadal genialny numer, kumasz?
I to samo tyczy się Polańskich, Johnnych Deppów i Marilynów Mansonów. Niezależnie od tego, czego się w życiu dopuścili, są świetnymi artystami. Dalej noszę koszulki Burzum, bo to coś, co mnie ukształtowało. Poza tym to absolutnie świetna muza.
I to z powodu Burzum skasowano z Instagrama twój profil z koszulkami vintage?
Tak, i coraz cześciej spotykamy się z takimi błędami lub wyrokami ad hoc. Nie ma tam człowieka, do którego można się odwołać. Bo skoro banuje się mnie za coś, co jest powiązane z poglądami prawicowymi, kiedy ja jestem lewakiem, to coś jest nie tak. Skazuje się ludzi bez zadania im choćby jednego pytania. Zastanówcie się, zanim kolejną osobę "scancelujecie", zanim niewinny zespół nazwiecie gwałcicielami.
Jeśli ktoś jest winny jakiejś zbrodni, to i tak za nią zapłaci. Sam wiem o sobie, że nie jestem mizoginiem, że nie gloryfikuję totalitaryzmu, moi znajomi też to o mnie wiedzą, ale przylepia mi się różne łatki i coraz trudniej nawiguje się w świecie nowych standardów. Naucz się jednak oddzielać człowieka od artysty, a wtedy możesz być nawet katolikiem i z przyjemnością posłuchać sobie nowego Me and That Man.
Może pomyślisz, że nie lubisz Nergala, ale muzę robi dobrą. Ja jestem fanem Johnny’ego Casha i nie przeszkadza mi fakt, że co drugi numer to pean do boga. Nie musisz słuchać Behemotha, żeby zgadzać się z moimi poglądami. Dużo ryzykuję, mówiąc, co mówię, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale czuję taką potrzebę. Dajcie szansę, jeśli nie Nergalowi-człowiekowi, to chociaż mojej muzyce.
Album "New Man New Songs Same Shit Vol. 2" ukaże się 19 listopada nakładem Mystic Production.