Nie żyje Janusz Kłosiński. Jeden z najbardziej charakterystycznych aktorów drugiego planu
[GALERIA]
W wieku 96 lat zmarł Janusz Kłosiński. Niegdyś jeden z najpopularniejszych aktorów drugiego planu, ulubieniec publiczności, profesjonalista w każdym calu. W ostatnich latach "artysta wyklęty", skazany na ostracyzm społeczny, którego nazwisko popadało w zapomnienie.
Udane dzieciństwo
Urodził się 19 listopada 1920 r. w Łodzi. Jak wspomniał w wywiadach, wychowywał się w dosyć dobrze sytuowanej rodzinie.
- Tata Kazimierz był kierownikiem w dziale zakupu w łódzkich tramwajach. Moja mama Eugenia, czyli Żenia, nie pracowała. Nie miała wyuczonego zawodu. Ale pięknie szyła na maszynie, piekła i gotowała bardzo dobrze. Nasz dom był ośrodkiem całej rodziny, to w nim odbywały się wszystkie uroczystości. Myślę, że odziedziczyłem po niej zdolności do gotowania – mówił przed laty w rozmowie z "Super Expressem".
Niedoszły chirurg
Teatr kochał od dziecka, na amatorskiej scenie zadebiutował już jako 5-latek, wcielając się w Heroda. Scena go przyciągała, występując na niej czuł się spełniony, więc szybko zapisał się do kółka aktorskiego. Nie planował jednak kariery w branży artystycznej, teatr traktował jako hobby. Chciał zostać lekarzem.
- Byłem uczniem zdolnym, ale nie kujonem. W 1938 r. wyjechałem z rodzinnej Łodzi do Wilna zdawać egzaminy na wymarzoną medycynę. Trudno było się dostać, bo Wilno było dla wileńszczaków - wspominał w rozmowie z tabloidem.
Nie został przyjęty i marzenie o studiowaniu medycyny legło w gruzach. Kłosiński zaczął myśleć nad alternatywnym wyborem. Przyjechał do Warszawy i zaczął naukę na wydziale humanistycznym.
Życie zawdzięcza Mickiewiczowi
Jego spokojne studenckie życie przerwał wybuch wojny. Kłosiński, ze stopniem podchorążego, wrócił do rodzinnej Łodzi. Sytuacja polityczna wzbudzała w nim lęk. Chłopak wyruszył na Kresy Wschodnie, nie wiedząc, że teren zajęli już Sowieci. Twierdził, że to prawdziwy cud, że udało mu się ujść z życiem.
- Sprzedałem rower i zacząłem iść piechotą. W plecaku zostały mi jedynie wszystkie dzieła Mickiewicza oprawione w czerwoną okładkę. Byłem rozkochany w jego twórczości. Podczas mojej tułaczki poprosiłem pewnych Ukraińców, by przewieźli mnie przez Bug. Któryś z nich mnie sypnął i znaleźli mnie Sowieci. Od razu przeszukali mój plecak. Jeden z nich zobaczył, że mam w nim dzieła naszego wieszcza. Popatrzył i powiedział: "Mickiewicz druh Puszkina. Idźcie wolno!". To było moje pierwsze szczęście w życiu...- wspominał w "Super Expressie".
Wszystkie drogi prowadzą na scenę
Wkrótce, dowiedziawszy się, że mąż jego siostry trafił do obozu, wrócił do Radomia, aby pomóc osamotnionej kobiecie. Niedługo potem sam się ożenił. W 1945 r., niecałe dwa lata po ślubie, na świat przyszła ich pierwsza córka. Kłosiński długo próbował odnaleźć się w nowej sytuacji. Rozwoził węgiel, dorabiał w składnicy złomu. Niebawem jednak los przyszłego aktora miał się odmienić, kiedy odżyły jego marzenia o teatrze.
- W tramwaju przeczytałem, że prowadzone są dodatkowe egzaminy do szkoły aktorskiej. Pomyślałem, że pójdę, spróbuję. Nauczyłem się wierszy Staffa. Do dziś nie wiem, czy bym zdał, gdyby nie Jacek Woszczerowicz. Kazał mi zagrać wariata, który nagle ma atak szału. Myślę, że dzięki temu zostałem przyjęty. Szkołę skończyłem w 1948 roku. Zdałem egzamin, ale dyplomu nie odebrałem do dziś - mówił w wywiadzie dla gazety.
Aktor charakterystyczny
Miał dużo szczęścia w życiu. Po ukończeniu szkoły dużo grał, zawierał nowe znajomości. Miał dobrą passę. Dostał angaż w łódzkim Teatrze Nowym, gdzie zaproponowano mu posadę dyrektora artystycznego. Stamtąd trafił do Warszawy i zaczął występować w Teatrze Narodowym. Jednak widzowie kojarzą go głównie z charakterystycznych ról drugoplanowych.
Zadebiutował niewielką rólką w "Zakazanych piosenkach" z 1946 r., potem sypały się kolejne. Zbójnik Kuśmider w "Janosiku", dyrektor Wardowski w "Czterdziestolatku" oraz sympatyczny rosyjski żołnierz w "Czterech pancernych".
- Dużą furorę zrobił serial "Czterej pancerni i pies". Grałem tam Czernousowa, czyli sympatycznego Rosjanina. Przypominał mi tego, który w 1939 roku puścił mnie wolno – wspominał w "Super Expressie".
Wróg numer jeden
Ale dobra passa nie trwała wiecznie. Kłosiński, do tej pory unikający polityki, na prośbę wiceministra kultury, zgodził się wystąpić w telewizji. Był 13 grudnia 1981 r.
- Powiedziałem na antenie, że dosyć już strajków i rozkładu państwa uznanego przez wszystkie kraje świata. Wprowadzenie stanu wojennego uznałem za położeniu kresu tej nieuzasadnionej rozróbie – mówił w "Angorze".
Tylko on jeden z aktorskiej braci publicznie poparł wprowadzenie stanu wojennego. Wtedy ludzie zaczęli się od niego odsuwać.
Odebrano mu największą miłość
Za swoje wystąpienie musiał zapłacić ogromną cenę. Środowisko artystyczne odwróciło się od niego, publiczność nie chciała go już oglądać. Od tamtej pory, gdy pojawiał się na scenie i próbował wygłosić swoje kwestie, widzowie zagłuszali go oklaskami albo gwizdami.
- Hanuszkiewicz zapytał mnie, czy wyjdę do następnej sceny. Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Później już nigdy więcej na scenę nie wszedłem. Nie dlatego, że poczułem się winny, ale dlatego, że zbezczeszczono świątynię, teatr i wielkiego Wyspiańskiego - wspominał.
Niczego nie żałował
Na ekranie pojawiał się jeszcze do końca lat 80. Potem, po przemianie ustrojowej, wycofał się z branży.
- Odszedłem i była to moja decyzja. Nie obraziłem się na nikogo. Po prostu taka była moja wola - powiedział w "Angorze"
Przeszedł na emeryturę i próbował nie myśleć o przeszłości. Pojawiał się jeszcze epizodycznie w filmach i serialach. Niestety od lat zmagał się z problemami zdrowotnymi. Jednak nawet wtedy starał się nie narzekać. Do ostatnich dni zachował pokorę i pogodę ducha. Zmarł 8 listopada 2017 r.