Syn marnotrawny i małe kłamstewka: Panowie z Guns N’Roses zagrali w Gdańsku. I to jak!
Polacy doczekali się koncertu Gunsów w prawie oryginalnym składzie. Axl Rose, Slash i Duff McKagan w ramach trasy „Not In This Lifetime” odwiedzili nasz kraj. Trzy godziny czystego rock’n’rolla, rzadko spotykana radość Axl’a i support w postaci Dody - to wszystko czekało na fanów na gdańskim stadionie.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Axl Rose kilka razy w swojej karierze nie dotrzymał słowa. Gdy pięć lat temu dziennikarz zapytał rockmana przyłapanego podczas spaceru z Laną Del Rey o możliwość ponownego zagrania na jednej scenie ze Slashem, padły historyczne już słowa: „Nie w tym życiu”.
Faktycznie, wydaje się, że „tamto życie” Axl ma już za sobą. A przynajmniej częściowo. Nadal jest jedną z najbardziej niedostępnych postaci w historii rock’n’rolla, ale ze spoźniającego się notorycznie na scenę, aroganckiego idola stał się profesjonalistą, który jest żywym dowodem na to, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Ponad rok temu Guns N’Roses ogłosili, że wyruszają w trasę koncertową pod wiele mówiącym hasłem: „Nie w tym życiu”. Amerykańska odnoga trasy spotkała się z gigantycznym zainteresowaniem, a bilety wyprzedały się na pniu. Sama brałam udział w koncercie Gunsów w Las Vegas w ubiegłym roku i to, co tam zobaczyłam tylko utwierdziło mnie w przewrotnym, metaforycznym znaczeniu hasła przewodniego trasy: Nie ma rzeczy niemożliwych. Choć z oryginalnego składu zespołu nie ostał się ani perkusista Steven Adler, ani gitarzysta Izzy Stradlin, Slash,Axl i Duff wraz z nowymi członkami zespołu i uroczą Melissą Reese „robią robotę”. Gunsi to świetnie naoliwiona machina, doskonale radząca sobie w czasach nie sprzyjających rock’n’rollowi. Do tego dająca fanom solidne show oparte na świetnym brzmieniu i całej plejadzie hitów.
Wtorkowy koncert amerykańskich legend poprzedził support Virgin z Dorotą Rabczewską na czele i grupy Killing Joke. Ocenę tej drugiej pozostawię wiernym fanom kapeli, których ta ku mojemu zdziwieniu ma. Jako że Doda i jej zespół byli polskim akcentem w tym niecodziennym wydarzeniu, a ja jako patriotka koncert Doroty obejrzałam, poświęcę mu dwa słowa.
Na koncert Doroty i Virgin czekałam z trwogą. Raz, że z zapowiedzi fanów Gunsów wynikało, iż można spodziewać się mieszaniny jajek i - cytuję - fekaliów na scenie, dwa, że między Virgin a Gunsami przepaść jest mniej więcej taka, jak między autorką tego artykułu a królową Elżbietą, trzy, że obawiałam się, że Dodę zwyczajnie zje stres. Ale Dorota zrobiła to najlepiej jak mogła. I piszę to z pełną szczerością i dosłownością. Po pierwsze, w USA powszechną praktyką jest, że mniejsze, mniej doświadczone i nierzadko dużo gorsze zespoły supportują rockowe tuzy. Nie ma w tym nic złego, a przy okazji łączy to pokolenia i niech tak będzie. Po drugie, Dorota postawiła na rockowy set, za co należy jej się szacunek, biorąc pod uwagę, że przez miłośników przaśnych imprez dożynkowych kojarzona jest raczej z mało wyszukanych kompozycyjnie piosenek o byciu fajną laską. Po trzecie, a to zawsze będę wspierać - miała odwagę, by wystapić przed swoimi idolami i diabelnie zdolnymi muzykami. A po czwarte - i tu poproszę wszystkich „metali od urodzenia” o zamknięcie ust - Doda WYGLĄDAŁA. Tak, to ma znaczenie w rock’n’rollu. Uprzedzając atak feministek - dotyczy to obu płci. Tak więc, reasumując - Dodzia, dramatu nie było.
Przejdę teraz do tych, którym moje serce i muzyczny rozum każą poświęcić resztę tej relacji. Niemal punktualnie, po usłyszeniu kilku wystrzałów z rewolweru i intra w postaci jingla z Looney Tunes na scenie pojawili się oni: Slash, Duff, Axl Rose i spółka, skądinąd grupa doskonałych muzyków: Richard Fortus, Frank Ferrer, Dizzy Reed oraz Melissa Reese. Set zaczął się utworem „It’s so Easy” i już wtedy fani stojący w pierwszych rzędach mogli cieszyć się z małej „wpadki” „nieomylnego” Axla, który… potknął się na polskiej fladze. Wokalista wybrnął jednak z uśmiechem i to kolejny dowód na to, jak bardzo się zmienił - jeszcze 20 lat temu pewnie opuściłby scenę a zrządzenie losu zrzucił na organizatorów. Po „Mr Brownstone” i „Chinese Democracy” usłyszeliśmy utwór, który wywołuje ciarki na plecach każdego fana Gunsów. Rozbrzmiało „Welcome to the Jungle” i wszyscy wiedzieliśmy dokładnie, gdzie się znajdujemy - to „dżungla” dźwięków, emocji i wspomnień, które każdy fan Gunsów nosi w sercu i wiąże z zespołem. Wtedy też tłum zgromadzony na stadione Energi w Gdańsku mocno się zagęścił, a Rose zaniepokoił, prosząc fanów o cofnięcie się i spokojniejszą zabawę. „
Nie chcemy, żeby komukolwiek stała się krzywda" - zaapelował.
Wśród 26 (!) utworów, które zaprezentowali nam Gunsi - przepraszam, muszę to powtórzyć - 26 UTWORÓW - pojawiły się perełki takie jak „Coma”, utwór - niespodzianka dla prawdziwych fanów zespołu czy dedykowany zmarłemu Chrisowi Cornellowi cover utworu Soundgarden „Black Hole Sun”, podczas którego fani zapalili światełko dla nieżyjącego muzyka.
Najbardziej zdystansowany członek grupy, Duff McKagan tradycyjnie uraczył fanów punkowym coverem utworu Misfits „Atittude” - Duff, cytując klasyka, kocham Cię za to, kocham, kocham, kocham.
Najbardziej poruszającym moją rock’n’rollową duszę momentem był utwór "Civil War” o jakże aktualnej wymowie, za każdym razem grany z pietyzmem. To kolejny dowód na piękno rock’n’rolla - po szalonym punkowym numerze fani błyskawicznie przeszli do celebrowania ciężkiego „Civil War”.
Dwa magiczne słowa - Gibson i B.C. Rich - gitary, których używał Slash podczas tego koncertu, to mistrzowskie narzędzia, dzięki którym dźwięki spod palców Slasha brzmią jak spod żyletki. Ale nie samą gitarą cżłowiek żyje - Slash to niewidzialna aura, charyzma, która płynie z tego drobnego mężczyzny o wielkim sercu do muzyki. Bez niego - i trzeba to wyraźnie zaznaczyć - i przypomnieć Axlowi, jeśli to czyta :) - nie ma Guns N’ Roses.
Wszystko, co dobre, szybko się kończy, choć w tym wypadku „szybko” to słowo mocno nie na miejscu - koncert trwał przecież trzy godziny, a żaden z fanów „najniebezpieczniejszego zespołu świata” nie mógł wyjść obrażony.
W świecie, w którym koszulki z nazwami rockowych bandów noszą nawet ci, którym owe nazwy nic nie mówią,koncerty stały się okazją do zrobienia sobie selfie, a backstage opustoszał i ma się nijak do zabaw, które działy się tam jeszcze kilka lat temu (wiem, co mówię:))
, dobrze, że są Gunsi.
Wspominałam o kłamstewkach Axla. Ale my też mamy swoje za uszami, jesli o Axla idzie. Pozwolę sobie wyjaśnić pewne kłamstwo i apeluję tym samym, żeby nie było już powielane. Mawia się, że Rose miał powiedzieć kiedyś, że „nigdy nie zagra dla Żydów i Polaków”. Drodzy młodzi fani Gunsów - otóż Rose nigdy tak nie powiedział. Poszło o źle zinterpretowane słowa gwiazdora, które padły podczas jednego z wywiadów o „wypolerowanych Żydach”, które mało wprawny tłumacz szybko przekręcił (polished Jews - przyp. red.), wywołując tym samym wieloletnią niechęć polskich fanów wobec Axla. Rose chciał w ten sposób wyrazić swoją niechęć do grania na bankietach dla ludzi z korporacji.
Tak czy siak, Panowie z niczego nie muszą się tłumaczyć. Panowie pięknie tłumaczą się muzyką. I niech tak zostanie.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.