"Wstyd, jaki mi towarzyszył w tamtym czasie, jest nie do opisania". Mariusz Szaban otwarcie o błędach przeszłości
Ludzie kojarzą jego twarz, ale nikt nie wie, jak się nazywa. Zachwycił jurorów "The Voice of Poland", poruszył dziesiątki widzów. Historia Mariusza Szabana to gotowy scenariusz na film. W rozmowie z WP mówi bez ogródek, że pycha i naiwność zabrały mu kilka lat życia i doprowadziły do bankructwa. Dziś spłaca dług wdzięczności.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
W latach 90. wróżono mu świetlaną przyszłość. Dobra prezencja, osobowość sceniczna i jeden z najlepszych głosów młodego pokolenia. Nic dziwnego, że Mariusz Szaban piął się po szczeblach muzycznej kariery szybciej niż inni artyści. Zbierał pochwały i nagrody, m.in. w Opolu. W pewnym momencie na jego drodze stanął "tajemniczy Greg z Los Angeles". Producent wykorzystał naiwność wokalisty, obiecując mu międzynarodową karierę. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Muzyk stracił cały majątek i stał się bankrutem. Ostatecznie wyjechał do Anglii, gdzie był zmuszony m.in. sprzątać szalety. Koniec marzeń i konieczność pracy na obczyźnie doprowadziły go na skraj wyczerpania. Dzięki żonie, która nigdy nie przestała w niego wierzyć, udało się mu stanać na nogi. W rozmowie z WP Mariusz Szaban opowiada swoją mroczną historię, która powinna być przestrogą dla tych wszystkich, którzy wierzą w "American dream".
Arek Durka, Wirtualna Polska: Twój udział w "The Voice of Poland" wywołał spory szum medialny. Nie chodzi jednak o występ, ale o niezwykle gorzką i poruszającą historię życia, którą opowiedziałeś na scenie
Mariusz Szaban: To, co powiedziałem, to tylko mały wycinek. To, co słuchacze poczuli w piosence, to całe moje życie. Nie chciałem iść w stronę smutnej historii. Moje życie, oprócz tego, co się wydarzyło z muzycznej strony, posiada jeszcze bardziej tragiczne etapy, np. choroby najbliższych, ale nie widzę sensu, by o tym opowiadać. Jest tu i teraz i to jest najwspanialszy czas mojego życia. Niedawno urodziła się Rita, moja czwarta córka, która przyniosła ze sobą wiele słońca. Jesteśmy wraz z żoną i moimi ukochanymi dzieciaczkami najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Zobacz też: Występ Mariusza w "The Voice of Poland"
No dobrze, ale jednak przyznałeś publicznie, że zaliczyłeś bolesny upadek. O świetnie zapowiadającym się młodym wokaliście, który miał na swoim koncie sukcesy w Opolu, który mógł podbić serca słuchaczy, w pewnym momencie ślad zaginął
Właściwie do 2008 r. nie miałem na co narzekać. Byłem w Sopocie w 2005 r. Wydałem własnym sumptem debiutancki album "Pierwszy stopień". Były Premiery w Opolu w 2007 r., gdzie zaśpiewałem piękny utwór "Jak natchnieni" do słów Jacka Cygana. W 2003 r. byłem finalistą "Drogi do gwiazd". Właściwie moja kariera układała się dość szlachetnie i twórczo. Czułem, że robię wartościowe rzeczy w życiu. W 2008 r. zostałem zaproszony do projektu Poland Why Not. Przyjechali wtedy do Polski autorzy hitów czołowych gwiazd, m.in. Whitney Houston, Mariah Carey czy Celine Dion. Wśród nich był m.in. Jude Friedman (współpracujący z Withney) oraz producent Rob Hoffman (odpowiadający za albumy Michaela Jacksona i Christiny Aguilery). To był taki moment, kiedy zupełnie nie znałem języka angielskiego, śpiewałem fonetycznie i Jud po raz kolejny zaszczepił mi pomysł, że powinienem wyjechać do Stanów i tam działać. Wróżył, że za 4 lata będzie o mnie głośno.
Dla młodego artysty z Polski propozycja musiała być niezwykle kusząca. Niejednemu odbiłaby woda sodowa. Pomyślałeś, że złapałeś pana Boga za nogi?
Tak, z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że miałem wtedy przerośnięte ego. Był 2009 r., pisałem bardzo dużo muzyki na nową płytę, miałem świetnego przyjaciela, który mi pomagał. Pewnego dnia zadzwonił do niego dawny znajomy ze studiów, który mieszkał w USA i powiedział "słuchaj, szansa jedna na milion, spotkaliśmy kobietę, która była na wizycie u mojej żony i tak się zaprzyjaźniły, że poleciały razem na wakacje na Majorkę, gdzie doszło do rozmowy jakimś dziwnym trafem o Mariuszu Szabanie."
Okazało się, że ma świetnego producenta muzycznego w Los Angeles, który zrobi ze mnie wielką gwiazdę, przylecę do USA i będę pracował z najlepszymi. Kiedy o tym usłyszałem, pomyślałem sobie: "Boże, to jest to. Teraz wszystko zamieni się w złoto". Po pierwszej rozmowie z tym gościem z L.A. doszedłem do wniosku, że trzeba to natychmiast przerwać, bo okazał się strasznym cholerykiem, który ciągle do nas krzyczał. Jednak kolega po tej rozmowie powiedział, że to jest mój czas, a on ręczy swoją głową, przyjaźnią oraz pieniędzmi. Był przekonany, że z tym człowiekiem uda się osiągnąć cuda. Zgodziłem się. Po kilku dniach przysłał kontrakt do podpisania...
Ego wzięło górę. Oczami wyobraźni byłeś już wielkim artystą
Nikt w Polsce nie był w stanie mi profesjonalnie doradzić. Nie było mnie stać na prawnika. Kolega, który ręczył za powodzenie tego projektu, wydał na to całe swoje oszczędności. To była ogromna kwota, prawie 100 tys. zł. Miał mieć z tego oczywiście zysk, ale gdzieś w głębi serca myślę, że w jakiś sposób chciał odmienić moje życie. Przecież mógł wydać te pieniądze na swoje dzieci. Nagrywaliśmy w jednym z najlepszych i najdroższych studiów w Los Angeles. Nagrywając drugą płytę, podróżowałem między Polską a Stanami. Straciłem zupełnie płynność finansową, właściwie stałem się bankrutem i byłem na łasce kolegi, a czas mijał nieubłaganie. Byłem załamany, bo ten, nazwijmy go umownie, "Greg z L.A" opowiadał przez dwa kolejne lata, jaką wspaniałą przyszłość dla mnie przygotował. W pewnym momencie zwątpiłem, bo od dwóch lat powinienem był mieszkać już w L.A., a ja nadal tkwiłem w Polsce. Biedny, bez pracy, z małym dzieckiem i drugim w brzuszku oraz dwoma najstarszymi córeczkami.
Nie chciałeś się wtedy wycofać? Przecież od dłuższego czasu wyczuwałeś, że coś jest nie tak. Miał być "American dream", tymczasem na horyzoncie pojawiło się widmo sromotnej porażki. Zainwestowałeś cały swój majątek, energię i zawierzyłeś życie oszustowi, który brutalnie wykorzystał naiwność człowieka marzącego o karierze.
Przełamanie przyszło, kiedy zadzwonił do nas z L.A nasz Greg i powiedział o swoim wielkim sukcesie z tą już wydaną przez nas płytą. Okazało się, że kiedy kupował jedzenie w McDonald’s, sprzedawczyni usłyszała w jego samochodzie jedną z naszych piosenek i powiedziała, że to świetna płyta. Po tym zdarzeniu stwierdził, że musimy zmienić taktykę i zacząć promocję od Polski, a zarobione pieniądze zainwestujemy na promocję w USA. "W co ja się wpakowałem?", pomyślałem. W tym momencie wywrócił się mój świat.
Okazało się, że to najgorzej podpisane kontrakty w moim życiu, niewolnicze wręcz. Wynająłem za pieniądze pożyczone od rodziny prawnika z Kalifornii tylko po to, żeby mi wytłumaczył, co to dla mnie oznacza. Za przeczytanie kontraktów wziął tysiąc dolarów. Również w Polsce zapłaciłem za polskiego prawnika kolejne 4 tys. zł. Była to studnia bez dna. Trafiłem na totalnego oszusta, który wyszukuje takich ludzi jak ja i później z nich żyje, nie dając w zamian kompletnie nic. Nazywa się to "scam" (oszustwo polegające na wzbudzeniu u kogoś zaufania, a następnie wykorzystanie tego zaufania do wyłudzenia pieniędzy - red. przyp.). Wstyd, jaki mi towarzyszył w tamtym czasie, był nie do opisania. Wszystkim moim znajomym powiedziałem, że jestem już jedną nogą w USA i robię wielką karierę. Zaufałem komuś, kto zaufał komuś innemu. Kolega stracił pieniądze, a ja cały mój dorobek artystyczny, na który pracowałem całe życie. Piękna lekcja życia, za którą tak naprawdę jestem bardzo wdzięczny losowi.
Co poczułeś, kiedy dotarło do ciebie, że jesteś bankrutem?
Byłem bankrutem, byłem zmuszony sprzedać cały sprzęt studyjny, jaki zgromadziłem przez lata. To zabolało, bo straciłem coś, co jak mi się wydawało wtedy, było najważniejsze w moim życiu - moją miłość, pasję - muzykę. Poczułem wielką pustkę i żal. Przyszła depresja i desperacki wyjazd do Anglii. Przez ponad dwa miesiące szukałem pracy. Nie znałem języka, byłem zdany wyłącznie na jedną przyjaciółkę, moją fankę z czasów programu "Droga do gwiazd". Był 2011 r., musiałem wziąć się w garść. Pracowałem na zmywaku, rozwoziłem pizzę. Sprzątałem szalety i restauracje. Trwało to rok. Najgorsza była rozłąka z rodziną, bo pierwsze pół roku nie widzieliśmy się wcale. Zarabiałem tam ledwo na utrzymanie siebie, a żona mieszkała z dziećmi i swoimi rodzicami. Mieszkałem w małym, sześciometrowym, zagrzybionym angielskim pokoiku na Cliffton w Bristolu. Przestałem już marzyć. Dotarło do mnie, że już nigdy nie wrócę do Polski. Wstydziłem się.
Przypłaciłeś to poważną chorobą. Przez lata zmagałeś się z depresją
Kiedy mieszkałem w Anglii, momentami miałem chęć powrotu do śpiewania. Byłem nawet na przesłuchaniach do "X Factora", gdzie przeszedłem dwa etapy, byłem też w brytyjskim "The Voice". Tam przychodzą na castingi ludzie bardzo różni, często żyjący z muzyki. Choć atmosfera była przyjazna, czułem się tam obco. Czułem się gorszy, nie znałem języka, nigdy też nie myślałem, że będę zmuszony opuścić ojczyznę w celach zarobkowych. Żyłem w ciągłym stresie, był moment, że nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu. Przybiło mnie to jeszcze bardziej, coraz częściej myślałem, że to całe śpiewanie nie ma już sensu.
Mówimy ciągle o tobie, a jak z tym wszystkim radziła sobie twoja żona, która wychowywała małe dzieci? W końcu jej mąż, głowa rodziny, miał poważne problemy. Wiązaliście ledwo koniec z końcem. Nie miałeś poczucia, że twoja "zabawa w muzykę" zrujnowała nie tylko twoje życie?
Żona zawsze była przy mnie i zachęcała, bym wrócił do swojej pasji. Widziała, że jestem wrakiem człowieka. Kiedy zacząłem zarabiać pieniądze i chciałem je wysyłać dla dzieci do Polski, powiedziała, żebym kupił wymarzony fortepian. Chciała, żebym się otworzył i grał w angielskich klubach. Niestety, grałem na nim tylko 3 miesiące. Tak strasznie tęskniłem za żoną i dzieciakami, że sprzedałem go i kupiłem rodzinie bilety lotnicze.
Wtedy też zrozumiałem, jak bardzo się myliłem, mówiąc mojej Justynce na pierwszej randce, żeby pamiętała, że "najpierw najważniejsza dla mnie jest muzyka, później dzieci". Dzięki tej wspaniałej lekcji życia zrozumiałem tylko jedno, że najważniejsza w życiu jest rodzina. I to tak naprawdę wyciągnęło mnie z dna rozpaczy. Dzięki nim zacząłem naprawdę żyć i kochać na nowo świat i ludzi. Dlatego teraz moje śpiewanie jest takie jak wtedy, gdy miałem 17 lat. Szczere i prosto z serca.
Co robi dziś Mariusz Szaban? Z czego się utrzymujesz?
Bardzo powoli zaczynam żyć z muzyki, właściwie od ostatnich wakacji. Trzy lata próbowałem odnaleźć się w Polsce. Niestety, nie dałem rady. To mnie bardzo zdziwiło i rozczarowało - emocje i nadzieje opadły. Tu też musiałem inaczej zarabiać na rodzinę. Po przyjeździe z Wysp Brytyjskich przez pół roku byłem taksówkarzem w Warszawie. Ciekawe zajęcie ze względu na kontakt z ludźmi. Teraz zajmuję się dziećmi. Niestety, moja żona przed urodzeniem córeczki miała więcej możliwości zarabiania pieniędzy, niż ja. Tak naprawdę dzięki niej mogę pisać muzykę na płytę, którą chcę niebawem wydać. Mam nadzieję, że uda się wreszcie spłacić wobec niej dług wdzięczności.
Kosztowało ją to dużo więcej niż mnie, bo przeszła ciężką chorobę przez tę całą sytuację, która nas spotkała. Zacząłem w końcu traktować muzykę znowu z pasją. Przestałem mieć wobec niej jakiekolwiek oczekiwania, bo mogłem zaszyć się w domu, grać i śpiewać. Ostatnio też dużo satysfakcji dała mi praca z dziećmi podczas Wakacji Artystycznych, które organizują moi przyjaciele. Takiej dziecięcej radości nie czułem już dawno. Pasja młodych ludzi przypomniała mi, jaki byłem w ich wieku.
Podjąłeś decyzję, że wracasz do śpiewania i chcesz wziąć udział w programie, który w dużej mierze jest trampoliną dla młodych nieoszlifowanych artystów. Po co ci to?
Stwierdziłem, że muszę przełamać strach przed konkursami. Takie występy są bardzo stresujące, tym bardziej, że po ośmiu latach przerwy czułem ogromną presję, że muszę dobrze wypaść, bo przecież "jestem profesjonalistą". Tak mówiły do mnie młode 20-30-letnie osoby na castingach. A ja stałem tam razem z nimi kilka godzin w kolejce, powtarzając sobie, że nie mam już nic do stracenia. Teraz najważniejsza jest rodzina. A jeśli "The Voice of Poland" pomoże mi wrócić w jakiś sposób do muzyki, to będę ogromnie wdzięczny.
Masz już odzew od fanów, widzów po ostatnim odcinku? Nie boisz się łatki wiecznego debiutanta, który próbuje "grać na emocjach"?
Po przesłuchaniach w ciemno przyszły do mnie przepiękne e-maile od ludzi, których zupełnie nie znam. Jeśli są takie osoby, którym dałem cień nadziei na wyjście z depresji, przezwyciężenia różnych dramatów rodzinnych oraz wiarę, że warto podążać za marzeniami – to znaczy, że jestem w dobrym miejscu i we właściwym czasie. Jeśli kogoś porusza moje śpiewanie, to znaczy, że są szanse i jest dla mnie miejsce jeszcze na rynku muzycznym. Co do "debiutanta" to wydaje mi się, że ja już swój debiut miałem, a teraz wyłącznie kontynuuję to, co kocham. Poza tym program daje szansę każdemu, kto kocha muzykę. Bez względu na wiek, bez względu na doświadczenie. Każdy traktowany jest na równi.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.