Wywrócone niebo jest rozkosznie diaboliczne. Mieszkają w nim seksowne zakonnice i morderca Donalda Trumpa. Manson wydał właśnie swój 10. album
Zawsze wyprzedzał trendy o co najmniej dziesięć kroków. Przewidział ogłupienie świata tworząc ruch "celebrytarian", a symbolikę krzyża wyniósł na piedestał lepiej niż niejeden katolicki artysta. Brian Warner od dziś może pochwalić się dziesiątą płytą w swoim dorobku, a ja ją przesłuchałam. I moje wnioski nie są oczywiste.
Od kilku lat trzymam się smutnej, acz prawdziwej zasady, według której cztery dobre utwory na płycie kwalifikują ją jako dobrą. To nie efekt moich matematycznych wyliczeń, ani pomysł, na który wpadłam dzisiaj. Tak po prostu jest, chcemy czy nie, po upływie pierwszego zachłyśnięcia się albumem artysty rzadko możemy powiedzieć, że cała płyta trzyma wymarzony poziom. A jeśli więcej niż dwa singlowe numery zadowala nasz gust, to już możemy się cieszyć.
Bladym świtem włączyłam debiutującą dziś nową płytę Marilyn Mansona, "Heaven Upside Down". Znając już wcześniej singlowe "Say10", "We Know Where You Fuckin Live" oraz "Kill4Me" wiedziałam, że mogę spodziewać się sensownie wyprodukowanego materiału zgodnego z tym, czego oczekuję po tym artyście. Część utworów słyszałam też przy okazji lipcowego koncertu w Katowicach, co również wzbudziło we mnie apetyt na więcej.
Płytę otwiera "Revelation#12" - niepokojące, nieco neurotyczne, a jednocześnie skonstruowane inaczej niż klasyczne intra - to regularny numer, który świetnie sprawdzi się na koncertach i łatwo wpada w ucho, jednocześnie nie wyczerpując zainteresowania dalszą częścią płyty.
"Tattoed in Reverse" to dla mnie numer dwa na płycie. Bardzo "mansonowy" w warstwie tekstowej, nieco innowacyjny muzycznie - Manson trochę bawi się rapem będącym naturalną konsekwencją jego skłonności do recytowania swoich utworów. Oczywiście nie jest to rap w klasycznym znaczeniu tej sztuki, jednak romans ten - słyszalny też w "Say10" wprowadza świeżość i gwarantuje Mansonowi zainteresowanie kolejnego grona słuchaczy. Muzyk znowu "pieprzy Biblię" i - jak zwykle - robi to przekonywająco.
Najlepszym w mojej opinii utworem - któremu towarzyszy mocny klip ,jest kolejny na liście, "We Know Where You Fuckin' Live". Choć to singiel promujący płytę, nie uznaję tego wyboru za oczywisty. Manson znów sporo recytuje, mocno przeklina, a refren zdaje się być dość banalny. Jednak to "znów" w jego przypadku jest bardzo istotne - po kilku mdłych utworach z poprzednich płyt część fanów straciła nadzieję, że "stary" styl Mansona może wrócić. Ten numer rozwiewa wątpliwości. Napięcie rośnie praktycznie do ostatniej nuty i nic dziwnego, że Manson zdecydował się na teledysk do niego.
Wyreżyserowany przez Billa Yukicha i ulubionego fotografa Mansona, Perou, to obraz rodem z apokaliptycznego filmu o upadku ludzkości - który artysta skądinąd zwiastuje niemal od początku swojej twórczości. Seksowne zakonnice, które pod habitami skrywają stroje domin napadają na dom typowej amerykańskiej rodziny z przedmieścia. Urządzają w nim orgię, której przygląda się sam Manson:
Pozycja, w której stawia się Warner w teledysku jest właściwie klamrą dla całej płyty - to diabeł, antychryst, wcielone zło, które z prawdziwym wysublimowaniem i nonszalancją podchodzi do swojego fachu.
Kolejne utwory również nie rozczarowują. "Say10" promowane klipem, w którym widzimy zakrwawione ciało Donalda Trumpa nie wywołało co prawda tak dużej burzy jak zdjęcie Kathy Griffin z odciętą głową prezydenta, choć wymowa klipu wydaje się być znacznie "poważniejsza" niż manifest Amerykanki:
Lekko pachnące Davidem Bowiem "Saturnalia" przenoszą nas do mocnego "Jesus Crisis", w którym pojawiają się ulubione przez Mansona motywy: seksu, wojny i kokainy.
Moją mocną trójkę zamyka "Blood Honey" - najspokojniejszy utwór z całej płyty. Marilyn Manson udowodnił już wielokrotnie, że potrafi nagrywać ballady z gotyckim sznytem, nie ustępujące jednocześnie siłą pozostałym, mocniejszym utworom. "Blood Honey" ma szansę zostać jedną z najlepszych ballad w jego karierze.
Album zamykają "Heaven Upside Down" oraz "Threats of Romance", sprawiające wrażenie nieco "doczepionych" i pozbawionych indywidualnego charakteru, niemniej - spójnych z całością.
Nie łudzę się, że na Mansonie i jego muzykach nie wywoływano presji zrobienia czegoś, co będzie eklektyczne i nowatorskie, z zachowaniem charakteru jego twórczości jednocześnie. Domyślam się również, że spory wkład w kształt tego albumu ma Tyler Bates, z którym współpraca Mansonowi całkiem nieźle się układa. Tak czy siak, Manson to człowiek, który - choć prawdopodobnie nigdy nie zostanie prezydentem USA - z każdego kolejnego albumu robi osobną kampanię wyborczą. I tym razem znowu ma mój głos.
_**Sandra Hajduk**_