Zanussi o Pendereckim: wielu chciało go usunąć z głównego nurtu
Reżyser Krzysztof Zanussi wspomina zmarłego Krzysztofa Pendereckiego. - Gdy sięgnął po motywy religijne, został odsądzony od czci i wiary przez postępową, lewicującą publiczność, zwłaszcza w Niemczech - mówi w rozmowie z WP.
Sebastian Łupak: Kiedy poznał pan Krzysztofa Pendereckiego?
Krzysztof Zanussi: Nasza znajomość sięga więcej niż 50 lat. Robiłem o nim dwa filmy, z czego jeden to mój pierwszy film zawodowy.
To filmowy portret kompozytora z 1968 roku. Penderecki miał wtedy 35 lat i pierwsze sukcesy na koncie.
On wyszedł na międzynarodową scenę jako awangardysta po czasach polskiego socrealizmu. Był przeciwko obowiązującym wtedy w polskiej muzyce trendom. Ja akurat skończyłem szkołę filmową. Wytwórnia Filmów Dokumentalnych dostała sugestię, że skoro na świecie jest taka wrzawa nad Pendereckim, a w Polsce wciąż nie był znany, to trzeba zrobić o nim film. Nie było chętnego. Zwrócono się więc do mnie. Pracowało nam się bardzo dobrze. Notowałem w moim filmie opowieść o człowieku i jego muzykę, taką jak np. "Tren - ofiarom Hiroszimy".
Zawsze był oryginalny i niezależny w poszukiwaniu swojego języka muzycznego?
Tak. Gdy z czasem poczuł, że w awangardzie stał się jałowy i traci kontakt z publicznością, sięgnął po motywy religijne. Wtedy został odsądzony od czci i wiary przez postępową, lewicującą publiczność, zwłaszcza w Niemczech. Czyniono starania, żeby go z głównego nurtu usunąć, ale nie udało się i to było jego zwycięstwo. Trzymał się swoich przekonań.
Jakim był człowiekiem?
Penderecki był człowiekiem paradoksalnym. Jego muzyka była romantyczna, ale on sam był rzemieślnikiem. Nie był "artychą" z rozwianym włosem, pogrążonym w porywach natchnienia. On był zdyscyplinowany, pilnował terminów, pisał kompozycje na zamówienie. Potrafił pisać w hotelach, w kawiarniach, w samolocie.
Był niesłychanie pracowity, bo kochał swój zawód. Miał też ogromne poczucie humoru, co słychać w jego muzyce. Napisał w 1963 roku pastiszową muzykę do filmu "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa. A jego opera "Król Ubu" jest wyrazem niezwykle wyrafinowanego poczucia humoru, kpiną z samego siebie.
Drugi film, jaki pan zrobił o kompozytorze, to "Penderecki, Lutosławski, Baird" z 1977 roku.
Zdarzyło się w naszej historii, że stworzyła się fala twórcza: Penderecki, Lutosławski, Baird, Kilar i Górecki. To było zjawisko nadzwyczajne. Wypłynęli w latach 50., przy okazji festiwalu Warszawska Jesień.
Nikt z tej piątki już nie żyje. Czy ciągłość w polskiej kulturze nie będzie zerwana po odejściu tak wybitnych kompozytorów?
Nie wiem, czy kultura sali koncertowej przetrwa. Nie chodzi o to, że wymierają kompozytorzy, ale że wymiera publiczność, która ma pewien rodzaj wyrafinowanego słuchu i wymagań. To publiczność, która czuje dyskomfort w obliczu muzyki bardziej prymitywnej czy wręcz prostackiej. Ale może z tej zapaści jakoś wyjdziemy?
Jak pożegnać Krzysztofa Pendereckiego, gdy odwołane są wszelkie zgromadzenia, w tym pogrzeby?
Trudno to wyreżyserować. Byłoby piękne, gdybyśmy wszyscy, którzy mamy poczucie poniesionej straty, na chwilę, w jednym momencie, skupili się myślami nad nim. Ale czy mrugnąć światłami w mieszkaniu, zapalić świeczkę czy uderzyć w dzwony? Niech radzą bardziej kompetentni.
WP Gwiazdy na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski