Zbigniew Wodecki: wielki muzyk i król życia. Nasza ostatnia rozmowa z Nim
Królował na scenie muzycznej przez kilkadziesiąt lat, zachwycając kolejne pokolenia Polaków. Charyzmatyczny muzyk i wokalista wyznał, że przed każdym swoim występem odczuwał paraliżującą tremę, mógł skończyć jako anonimowy muzyk w orkiestrze. Artysta znany z takich przebojów, jak "Chałupy Welcome to", "Z tobą chcę oglądać świat", "Rzuć to wszystko co złe" czy piosenki z czołówki animowanego serialu "Pszczółka Maja", w rozmowie z nami zdradził, że zaczął śpiewać zupełnie przez przypadek. Przeczytajcie ostatnią rozmowę ze Zbigniewem Wodeckim.
Czułem się jak król życia, dlatego że w tych siermiężnych czasach świat u nas wyglądał zupełnie inaczej. Catering, noclegi w Sheratonach, windy na sensory, działające lodówki, transport na zawołanie. Polska rzeczywistość była wtedy szarobura. Wszystko musieliśmy załatwiać sami. To był inny świat, który pachniał złotem, sex-shopami, piwem z lodówki, krewetkami i pięknymi miejscami. Na szczęście dziś polskie standardy w niczym nie odbiegają od tych światowych!
Wodecki wyznał, że przez lata kariery nie udało mu się pozbyć paraliżującej tremy, która dopadała go tuż przed wyjściem na scenę. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że była to kokieteria. Fani gwiazdy nigdy nie domyśliliby się sami, jakie emocje towarzyszą artyście, który od najmłodszych lat uczył się pod okiem najwybitniejszych, ale i wymagających muzyków. Egzaminy w szkole muzycznej były dla niego prawdziwie wyczerpującym przeżyciem.
Paganini, Czajkowski, Brahms… Najtrudniejsze utwory, które można sobie wyobrazić. Kiedy przez siedem lat grałem na etacie w Orkiestrze Symfonicznej Filharmonii Krakowskiej, zawsze starałem się, żeby nie dać plamy. W tym zawodzie nieustannie się ze sobą ścigamy. Kiedy w pewnym momencie przypadkiem postanowiłem dodatkowo śpiewać, przy każdej okazji zżerała mnie potworna trema. Nie wierzyłem w siebie, ale okazało się, że w Rostocku na moim pierwszym międzynarodowym festiwalu zdobyłem cztery nagrody, pokonując Niemców. Utwór "Strach na wróble" był zupełnie inny od popularnych, szlagierowych numerków. Co nie zmienia faktu, że ta trema została do dziś. Mam ją wbudowaną genetycznie. Rozluźniam się dopiero, kiedy czuję, że wszystko na scenie brzmi dobrze. To przechodzi z tremy paraliżującej w motywującą.
Trudno w to uwierzyć, ale album „Zbigniew Wodecki” z 1976 roku, przeszedł zupełnie niezauważony przez publiczność i krytyków. Co ciekawe, po latach ten sam materiał nagrany na nowo w towarzystwie polskiej grupy Mitch & Mitch odniósł komercyjny sukces, a bilety na koncerty nietuzinkowego projektu w całej Polsce wyprzedawały się na pniu. Wodecki nie stronił także od innych eksperymentów muzycznych. W ramach projektu „Albo Inaczej” z sukcesem porwał się na cover utworu rapera Pei, „Jest jedna rzecz” oraz partię skrzypiec w heavymetalowym kawałku grupy Exlibris. Jak podchodził do niekończącego się pasma sukcesów?
*Ta muzyka musiała poczekać na swój czas. To nie są utwory dla tych, którzy lubią disco-polo. Dzisiaj wszystko musi być hitem, a hit to coś łatwego, prostego, żeby wszystkie dzieci tupały nóżką. Nie do końca wiem, jak to się stało, że po tylu latach ta sama muzyka grana dodatkowo z wielkim urokiem przez Mitch & Mitch, odniosła sukces. Bez fałszywej skromności powiem, to jedyne co przychodzi mi do głowy, że mamy coraz bardziej wyrobioną muzycznie i zdolną młodzież, która nie zadowala się byle czym. Ludzi, którzy wiedzą, o co chodzi w muzyce. *