Jan Emil Młynarski nagrał płytę, która uzależnia. "Narkotyki" to nie jest zabawa dla młodych chłopców
- "Narkotyki" są zbiorem, który jest głosem mojego nastroju i emanacją moich ciągot artystycznych. Ale nie zrobiłbym takiej płyty, mając lat 20. Trzeba coś przeżyć, mieć jakąś perspektywę, żeby wiedzieć, jakie piosenki wybrać - mówi w rozmowie z WP Jan Emil Młynarski, opowiadając o nowej płycie. Pierwszej, którą sygnuje własnym nazwiskiem.
Urszula Korąkiewicz: Mówisz, że "Narkotyki" to krok w stronę niezależności. Dlaczego pozwoliłeś sobie na ten krok dopiero teraz?
Jan Emil Młynarski: Musiałem dojrzeć do tej decyzji. Jednocześnie - musiał we mnie dojrzeć pomysł na koncept album, który byłby zrealizowany w pełni na moich warunkach.
To znaczy jaki?
Taki, na którym zawrę piosenki wybrane według osobistego klucza. Uważam, że te stare utwory mają tyle treści, że ich dobór nie może być przypadkowy. Nie da się ich czytać bez wejścia w kontekst, zrozumienia tych czasów i okoliczności, w których powstawały. Tylko w taki sposób piosenki na określony temat mogą konwersować ze współczesnością.
Zobacz wideo: "Śpiewak jazzbandu" - wywiad z Wojciechem Kościelniakiem
Ale kontrast czasowy to niejedyny na płycie.
W tym przypadku wybrałem bardzo romantyczne utwory pochodzące z romantycznych czasów. I zamarzyłem sobie, by zestawić je z zupełnie nieromantycznym instrumentarium. Fascynuje mnie tradycja brass bandów, która przecież jest wojskowa, marszowa, pogrzebowa. Zaprosiłem do zabawy odpowiednich ludzi, Brass Federację, warszawski zespół dęty pod wodzą Piotra Wróbla.
Potrzebowałem czasu, żeby nadać całości kształt. I mieć pewność, że udźwignę te piosenki wokalnie. Mam poczucie, że jestem w tej materii dużo dalej niż na poprzednich płytach. Kiedy zaczynałem śpiewać publicznie, kilkanaście lat temu, byłem zupełnie nieoswojony i niepogodzony ze swoim głosem.
A jakie masz dzisiaj podejście do śpiewania? Kto cię do niego przekonał?
Jestem śpiewaczym naturszczykiem. I chciałbym taki pozostać. A moja działalność wyszła na światło dzienne dopiero kilkanaście lat temu, gdzieś koło roku 2009. Wcześniej śpiewałem piosenki głównie towarzysko, dla znajomych. I w końcu moi kumple, a mam wśród nich osoby, którym bardzo ufam, zaczęli mnie namawiać, żebym zrobił z tym coś więcej. Twierdzili, że robię to dobrze, że moje śpiewanie jest jakieś, charakterne. Ale wszystko, co robiłem do tej pory, robiłem metodą prób i błędów. Przecież na mandolinie i bandżoli też gram amatorsko.
Wcześniej nie porwałbym się sam na śpiewanie dawnych piosenek, bo moja świadomość w temacie była mała. Opierałem się na wycinku materiału, który wyniosłem z domu. To był dopiero początek długiej drogi, mojego kontaktu z piosenkami, z tekstem, z czasem, z którego pochodzą. Niby wiedziałem, co i jak chcę z nimi zrobić, ale nie widziałem, jak to się przyjmie, na jaki grunt padnie.
Padło niewątpliwie na podatny grunt. Teraz czujesz, że stoisz na pewnych nogach w tym nurcie?
Na pewno mam przed sobą mniej niewiadomych niż wcześniej. Wiem, co chcę osiągnąć, wiem, czego szukam. Znam swoje możliwości i wiem, za które piosenki się nie brać. "Narkotyki" są zbiorem, który jest głosem mojego nastroju i emanacją moich ciągot artystycznych. Moje narkotyki to liryczne, romantyczne piosenki. Na dobrą sprawę narkotykiem może być wszystko, nie tylko destrukcyjne, odurzające substancje. Chodzi o pewien rodzaj silnej relacji, która cię wciąga, która wpływa na twoje życie, w metafizyczny sposób rezonuje z tobą i w końcu, uzależnia.
Piosenki z tego okresu to niewyczerpane źródło?
Materiału jest mnóstwo. I jeśli interesujesz się tradycją piosenkową, jeśli będziesz czytać go głębiej, zrozumiesz, że to robota na całe życie. Wyobraź sobie, że jedna warszawska wytwórnia, Syrena Record, wydała 2200 tang. Podkreślam, samych tang. Ten okres w fonografii polskiej muzyki rozrywkowej kręci mnie tak bardzo dlatego, że był tak obfity.
Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że wówczas panowało zupełnie inne podejście do piosenki, która miała żyć wówczas tylko chwilę. Ale na przykład - studio Syreny pracowało przed wojną jak kopalnia, na trzy zmiany. Odkrywanie takich historii jest fascynujące. Zresztą, nie bez powodu jednych fascynuje dawna architektura, inni zbierają znaczki, jeszcze inni odtwarzają niezwykłe opowieści z dawnych listów. Ja mam piosenki, za które postanowiłem wziąć stuprocentową odpowiedzialność.
Odpowiedzialność także za słowo? W końcu te piosenki to "Kokaina", "Morfina, "Haszysz". Ne bez powodu przypominasz, że nie są apoteozą używek. Wiemy, jakie podejście jest do nich dzisiaj, a jakie było przed laty?
Nie inne niż dzisiaj. Ale na pewno - narkotyków było mniej. Były elitarne. Powszechnie dostępne były wódka i bimber. Alkohol był silnym elementem kultury, spędzania wolnego czasu, stąd też miał ogromny wpływ na twórczość. Destrukcyjny aspekt substancji odurzających prowokował do metafor, których w sztuce dwudziestolecia mamy całą masę.
Natomiast mnie najbardziej interesuje ten aspekt historyczny. Fakt, że autorzy do lirycznej melodyki, piosenek o miłości dokleili takie, a nie inne tytuły. Że miłość, czy nostalgia za nią, może być stanem zbliżonym do zejścia kokainowego. Albo że można być odurzonym zakochaniem jak po opium. Te porównania dzisiaj może nie są zaskakujące, ale stosowane akurat wtedy – moim zdaniem są co najmniej interesujące.
Zwłaszcza że narkotykiem jest głównie nieszczęśliwa miłość.
Mnie to bardzo porusza. I myślę, że nie zrobiłbym takiej płyty, mając lat 20. To nie jest zabawa dla zupełnie młodych chłopców. Trzeba coś przeżyć, żeby wiedzieć, jakie piosenki wybrać i w jakiej formie je podać. Trzeba mieć jakąś perspektywę. Ale nie chodzi tu wyłącznie o muzykę, to raczej uniwersalne podejście.
To ten narkotykowy trop doprowadził też do tego, że na okładce twojej płyty znalazły się obrazy Aleksandry Waliszewskiej?
Jestem jej wielkim fanem. Jest wybitną, cenioną na świecie artystką, z bardzo wyrazistym idiomem twórczym. Kiedy miałem już te piosenki w wersji demo i przesłuchiwałem je, żeby wymyślić, jak powinna wyglądać okładka albumu, trafiłem na plakat zapowiadający jej wystawę w Zachęcie. I nie miałem wątpliwości, że to musi być ona. Zadzwoniłem do niej, spotkaliśmy się, opowiedziałem, co i jak chciałbym zrobić i... podarowała mi dwa obrazy. Jestem z tego dumny.
Z tych obrazów bije mocny przekaz. Rewers to jasne, radosne, surrealistyczne uniesienia, awers mrok, który towarzyszy i miłości, i narkotykom, tak jak w tych piosenkach. Zresztą, zawiera się w nich cały przekaz płyty. Trochę jestem tą kobietą z okładki.
A jak wygląda sam proces poszukiwania dawnych piosenek? To nie jest trochę detektywistyczna praca?
Nie jestem jedyny, który "ocala od zapomnienia". Są grupy zapaleńcow, są specjaliści, którzy wykonują mrówczą pracę, poszukując dawnych utworów. Ważne, by złapać z nimi kontakt, rozmawiać z nimi, zdobyć zaufanie. Ja jestem na końcu tej układanki. Jestem praktykiem i daję sobie przyjemność grania tych piosenek. Albo opowiadania o nich, jak w audycji. Pozostawiłem sobie ten abstrakcyjny artystyczny wykonawczy aspekt.
Tylko zupełnie inną kwestią jest to, czy wykonując te piosenki można być stuprocentowo autentycznym, opowiadając historie sprzed lat. Nie jestem w stanie tego arbitralnie ocenić. Ale powiem ci, co usłyszałem na początku drogi i utkwiło mi w głowie do dzisiaj. Na jeden z naszych koncertów wpadł mój kolega, który znakomicie zna się na muzyce, ale porusza się w zupełnie innym klimacie. Po koncercie podszedł do mnie i powiedział: "słuchaj, to nie jest moja bajka, ale ja ci wierzę". I to jest sedno. Chodzi o szczerość, o artystyczną uczciwość. Bo to nigdy nie jest spotkanie tylko z melodią.
To też spotkanie z tekstem. Często bardzo znaczącym.
Sto lat temu nie istniała jeszcze piosenka poetycka. To się dopiero tworzyło. Najlepsi autorzy, artyści tego fachu i rzemieślnicy w jednym, czyli Hemar, Tuwim, Jurandot, w ogóle się tak nie określali. Po mistrzowsku wykonywali rzemiosło. I stworzyli podwaliny pod to, co przyszło po wojnie w wykonaniu Jeremiego Przybory, mojego ojca, Jonasza Kofty, Agnieszki Osieckiej.
Nie jestem w stanie poruszać się w tej dziedzinie bez łączenia tych kropek i osadzaniu ich na osi czasu. Dokładam kolejną cegiełkę. Może gdyby ci wielcy magicznie pojawili się kiedyś na widowni (na koncertach, przyp.red.), to jeden by się wku...ił, drugi dziwił, ale może pochwaliliby to, co robimy, może nawet ucieszyli, że idziemy pod prąd.
Szczęśliwie udało mi się usłyszeć kilka takich komentarzy. W tym od nieodżałowanego, wspaniałego kompozytora i akompaniatora m.in. mojego ojca, Janusza Senta, który napisał choćby "Jesteśmy na wczasach". Miał polską muzykę rozrywkową w małym palcu, był jej następnym ogniwem. I naszym wspaniałym starszym kolegą.
A jak dzisiaj, jako współczesny przecież perkusista, patrzysz na muzykę, która powstaje teraz?
Jestem daleki od mówienia, że tylko kiedyś to były piosenki. Znowu – wracam do uczciwości. Możesz robić najbardziej pojechaną awangardę, którą łapią trzy osoby, ale jeśli ci wierzą, to sprawa załatwiona. A w całym obecnym wyścigu o sprzedaż i popularność uwierz mi, prędzej jestem w stanie uwierzyć stuprocentowo artyście discopolowemu niż gwiazdce szykowanej na Eurowizję. Discopolowiec przynajmniej wierzy w to swoje, co śpiewa. Jest prawdziwy. I nie może być inny, nie mógłby wymyślić siebie z dnia na dzień, zaplanować na chłodno. Publika by go nie kupiła.
I podobnie – nie ma takiej możliwości, żeby najbardziej biegły aktor z dnia na dzień wyszedł na scenę z piosenkami Grzesiuka. Chcąc to robić, musisz pokonać pewną drogę, musisz szanować i wierzyć w to, co wykonujesz. Ja od początku traktowałem stare piosenki na serio. Dla mnie są ważne, poważne. Nawet, jak są zupełnie frywolne.
Wywodząc się z domu, w którym był szacunek do tradycji, do słowa, do piosenki, twoja ścieżka mogłaby pobiec inaczej? A może chciałeś od niej uciec?
Pewnie nie mogła. Nasiąkłem starą piosenką, choć poza Grzesiukiem nieszczególnie mnie interesowała. Ale z dużą uwagą przysłuchiwałem się Orkiestrze z Chmielnej. Utkwiło mi w głowie to brzmienie. Nawet nie to, które słyszałem stojąc obok niej, ale to, które niosło się za rogiem, po domach. Po latach to wszystko wróciło do mnie.
I dzisiaj, gdy gramy z Warszawskim Combo Tanecznym, cały czas szukam tego brzmienia. Zamarzyłem, żebyśmy brzmieli jak Chmielna. Może dlatego, że jestem sentymentalny, może ten sentymentalizm wziął górę. Daję sobie tę przyjemność, grania z kolegami i jak się okazało, w tej naszej przyjemności chcą też uczestniczyć inni. Moja płyta jest kolejnym przystankiem na tej wspólnej drodze.
Podsumowując, mówisz też, że "Narkotyki" to krok ku temu, by mówić własnym językiem. Czyli jakim, awangardowym?
Przede wszystkim szukam wolności. Zawsze mi jej brakowało, zawsze za nią szedłem. Ci, którzy ze mną pracują, doskonale to rozumieją. Nigdy nie czułem się nigdy zbyt komfortowo w układach, w których jestem od kogoś zależny. Nie nadaję się do robienia rzeczy pozbawionych treści, w które nie wierzę. Dobrze czuję się w układach, w których mogę komuś zaufać, zaoferować mój talent i kto będzie wiedział, co z nim zrobić i go doceni. Zależy mi na twórczym porozumieniu. Musiałem przejść całą tę długą drogę, żeby do tego dojść. I dzisiaj wolność to u mnie podstawowe zagadnienie.
"Narkotyki" to najnowsza i zarazem pierwsza w karierze Jana Emila Młynarskiego płyta sygnowana jego własnym nazwiskiem. To zbiór przedwojennych polskich piosenek, powstałych w latach 1913-1938. Aranżacji dokonał Piotr Wróbel według pomysłu Młynarskiego (który odpowiedzialny jest nie tylko za śpiew, ale i partie perkusji). Gościnnie wystąpiła na niej Anna Rusowicz, w promującym singlu, "Alkohol i miłość". Płyta ukazała się 16 czerwca nakładem wytwórni Mystic Production.
Urszula Korąkiewicz, dziennikarka Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" masakrujemy szokującego i rozseksualizowanego "Idola" od HBO, znęcamy się nad Arnoldem Schwarzeneggerem i jego Netfliksowym "FUBAR-em" i, dla równowagi, polecamy najlepsze seriale wszech czasów. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.