Krzysztof Krawczyk dla WP: "Chcę zostawić po sobie jak najwięcej nagrań"
Krzysztof Krawczyk zmarł 5 kwietnia w wieku 74 lat. Przypominamy jeden z jego ostatnich wywiadów.
Sebastian Łupak: Jak spędził pan pandemiczny rok? Jak lockdown zniosła Pana psychika?
Krzysztof Krawczyk: Bardzo źle, gdyż dla mnie czas biegnie teraz bardzo szybko. Psychicznie jestem zdołowany, bo nie wiem czy Pan Bóg pozwoli mi odrobić ten stracony czas!
Do tego jeszcze rok wcześniej przeszedłem nieudaną operację biodra. Ale wróciłem, jak mogłem najszybciej, na scenę. I nawet nieźle to szło, chociaż złośliwi dziennikarze podkreślali, że nie wchodzę na scenę o własnych siłach. To było naprawdę złośliwe, bo w mroku sceny i przy rozwiniętych kablach bałem się upadku. Ale złośliwość ludzka towarzyszyła mi od zawsze i była dla mnie siłą napędową.
Po operacji wrócił pan na scenę...
Już w grudniu ubiegłego roku i potem w karnawale do 9 marca występowałem regularnie. Na lato miałem zakontraktowanych 20 koncertów, w tym dziewięć na Juwenaliach. No, ale COVID-19 wszystkie moje plany zniweczył!
Na szczęście zgłosiła się Telewizja Polska z propozycją zrobienia filmu dokumentalnego. A dodatkowo mój menedżer, Andrzej Kosmala, zapędził mnie do nagrań w K&K Studio. Nagraliśmy trzy płyty, jedną już znacie - nosi tytuł ”Horyzont” i ukazała się w wersji CD i winylowej. Wszak to na winylach debiutowałem.
Ta płyta to sentymentalna podróż przez moje życie. Świetnie się uzupełniają z filmem dokumentalnym stworzonym przez Krystiana Kuczkowskiego i Michała Bandurskiego. Liczę, że ten film ukaże się na DVD.
Jaki wpływ na pana finanse miała pandemia?
Oczywiście są straty finansowe, ale nigdy nie lubiłem o tym mówić i się uskarżać. Mam pełną świadomość, że pod tym względem i tak zawsze byłem uprzywilejowany w stosunku do szerokich kręgów społecznych.
Poza tym Telewizja Polska uczciwie mi zapłaciła za prawa do filmu ”Całe moje życie”. Już widzę, jaką burzę wywołają te słowa… ale nigdy niczego nie robiłem dla pieniędzy. Pieniądze z reguły przychodziły same po odniesionym sukcesie. Najbardziej cieszę się, że w tym trudnym dla mnie okresie powstał ten film, mogłem go zobaczyć i odebrać tyle pozytywnych opinii. Ten film pokazał istotę mojego życia: prywatnego i artystycznego.
Co było istotą pana życia?
Walka!
Czy dokument TVP coś ważnego pominął?
Oczywiście, że pominął, bo fizycznie było niemożliwe opowiedzenie mojego życia w dwie godziny. Samych nagrań jest kilkadziesiąt godzin. Mój menadżer Andrzej Kosmala nagrał osiem godzin wspomnień, żona Ewa - cztery godziny. Kilka godzin dodali zaproszeni goście, np. Kornel Pacuda mówił dwie godziny - a zmieściła się tylko jedna kwestia. Trubadurzy się obrazili, bo tylko nasze spotkanie przy ognisku w sierpniu i ich wypowiedzi to temat na osobny film! A pod moimi materiałami historycznymi uginają się półki archiwów telewizyjnych i naszych prywatnych.
Zobaczymy kiedyś te dodatkowe materiały?
Wiem, że mój menadżer, bez którego ten film by nie powstał, toczy walkę na Woronicza, żeby teraz po opowiedzeniu mojej historii na linii czasu zrobić, może krótsze, ale tematyczne odcinki. Np. Moi Trubadurzy, Samotny Trubadur, Amerykański sen, Kobiety mojego życia, Brego i Krystof, Moje przeboje, Krawczyk XXI wiek.
Andrzej szaleje, ale czy ktoś będzie chciał zrealizować nasze pomysły?
Prędzej powstanie chyba serial fabularny o moim życiu i drodze artystycznej. Już są przymiarki do scenariusza, ale najważniejsze jest to, że znalazł się producent, który ma pieniądze i ochotę to zrobić! Bez kasy nie da się dzisiaj niczego zrealizować!
Czy Pana kariera rzeczywiście jest zakończona, jak informował film?
Rzeczywiście twórcy filmu dokumentalnego umieścili w pierwszej wersji na końcu napis: "W październiku Krzysztof Krawczyk postanowił zakończyć karierę sceniczną".
Kosmala i moja żona Ewa nawet mi tego nie powiedzieli, bo bali się, że umrę na zawał! Chcieli zablokować film.
W końcu mój menadżer znalazł kompromis: zaproponował zamienić słowo ”zakończył” słowem bliższym prawdy - ”zawiesił”. Tak jak wszyscy moi koledzy z branży, zostaliśmy zmuszeni do zawieszenia pracy.
A co dalej? Tutaj cytuję słowa naszego Świętego Jana Pawła II: wszystko w rękach Boga!
W filmie pada zdanie: ”Krzysztof może wymienić, ile było w USA narkotyków, ile alkoholu”. Może więc pan wymienić, ile tego było?
Po co?! Żeby upowszechniać moje życiowe błędy?
Z filmu wynika, że Pana szansa na karierę w RFN nie wypaliła ze względu na przegraną z Ałłą Pugaczową na festiwalu Interwizji w Sopocie w 1978 roku. Dlaczego Niemcy mieliby brać to za powód niepodjęcia współpracy?
Widzę, że cytuje Pan jakąś opinie z Facebooka. Oczywiście, że nie było to bezpośrednią przyczyną. Był to jeden z elementów prowokacji bezpieki, żeby polski artysta nie zaistniał na rynku zachodnioniemieckim! Tego nie dało się skrótowo opowiedzieć w filmie. Moi rówieśnicy z tamtych lat wiedzą o co chodzi.
A o co dokładnie chodzi?
Każdy wyjazd do RFN lub zaproszenie moich producentów do Polski to była cała komedia, to był trud! Na paszport czy wizę czekało się miesiąc.
W końcu pan tam pojechał…
Niemcy mnie gościli, miałem dobre warunki do pracy i do życia. Chcieli żebym się przeprowadził do Hamburga, ale to oznaczało kłopoty na rynku polskim. To nie było tak jak dzisiaj, że wsiadam w samochód i jadę sobie do Hamburga. Kiedy w rewanżu zaprosiłem ich do Poznania i zrobiłem bankiet w Radzewicach, to nie dość, że kosztowało to mnie równowartość samochodu, to jeszcze przyszedł do mnie agent ze Służby Bezpieczeństwa i powiedział, że musi być na tym bankiecie, bo musi ochraniać naszych gości z Niemiec. ”Proszę mnie przedstawić jako swego kolegę” – powiedział. Zrobiłem tak, ale na boku powiedziałem im, o co chodzi.
Agencja Pagart, która mnie kasowała za każdy występ zagraniczny, nie dołożyła mi ani złotówki! Jak oni, ludzie wolnego świata, widzieli ten folklor i nieprzystawalność naszych światów, to zaczęli wątpić.
A w tym Sopocie chodziło o to, że były eliminacje i ja przegrałem w nich z podstarzałą gwiazdą z NRD - Dagmar Frederic. To był dowód wierności polskich towarzyszy dla niemieckich genossen [towarzyszy – red.] z NRD.
Prezesowi TVP Maciejowi Szczepańskiemu się nie spodobał mój występ i krzyknął: ”zdjąć tego ch…”. I przez dwa lata nie było mnie w Telewizji Polskiej, jedynej jaka wtedy była. Musiałem wyjechać do Ameryki. Oprócz ponownego obejrzenia filmu ”Całe moje życie” proponuję lekturę książki ”Życie jak wino”.
Dlaczego więc nie wypaliła kariera w RFN?
Nie tylko ja miałem tam szansę z polskich artystów. Proponowali Czesiowi Niemenowi, 2+1, Maryli Rodowicz, Urszuli Sipińskiej nawet Markowi Grechucie. Niemieccy producenci mówili mi wtedy szczerze: ”niestety my, Niemcy, nie jesteśmy zbyt zdolni muzycznie, dlatego muzykę robili nam zawsze Austriacy. Teraz rozglądamy się wśród Czechów, Słowaków, Bułgarów i Polaków”.
Zapytałem Hansa Schlendera, menedżera Karela Gotta, który już wtedy był wielką gwiazdą w RFN: a jak się udało z Karelem?! Usłyszałem od niego: ”mieliśmy problemy, ale kanclerz Willy Brandt zadzwonił prywatnie do Pierwszego Sekretarza Czechosłowackiej Partii Komunistycznej, żeby pomógł”.
A ten na drugi dzień zawołał dyrektora Pragokoncertu i mówi mu: ”Od dzisiaj jesteś z naszej strony osobistym menedżerem Karela Gotta. Masz spełniać wszystkiego jego oczekiwania”.
Karel mi to potwierdził kilka lat później.
A ja, zawiedziony, wysłałem moim Niemcom album zburzonej po powstaniu Warszawy…
Dlaczego wstydzi się Pan faktu, że miał w życiu wiele kobiet? To chyba normalne dla młodej gwiazdy estrady, że rozpalone fanki są częścią takiego życia?
Nie wstydzę się, tylko, że to było nie do wytrzymania. Jak w hotelu Polonez w Poznaniu schodziłem na kolację, to uciekałem do najciemniejszego konta restauracji, żeby mnie fanki nie rozpoznały. Po latach wiem, że stabilizacja uczuć to lepsza strona życia.
Śpiewanie do kotleta dla pijanej Polonii w USA, dorabianie na budowie, za kierownicą czy w barze – co było dla Pana najtrudniejsze?
To wszystko jest trudne jeżeli wyjeżdżasz z kraju ze statusem gwiazdy. Nawet Polakom, którzy mnie angażowali było wstyd, że w jakiś sposób mnie upokarzają, angażując mnie. Ale kocham tych górali z Chicago, co dali mi przeżyć!
Jak Pan pamięta pierwsze wrażenia z USA? Czy to był szok dla kogoś z Polski w tamtych czasach?
Ogromny! Tym bardziej, że po odbiorze z lotniska myślałem, że zamieszkam w jednym z tych luksusowych drapaczy chmur. A jechaliśmy na Jackowo…
Gdyby Pan miał opowiedzieć młodym ludziom jedną rzecz o trudach robienia kariery w czasach PRL, co to by było?
A czy ja wybierałem system? Urodziłem się tu i co? Miałem być od razu Lechem Wałęsą? Dzisiaj mamy pełno bohaterów z tamtych czasów. Wtedy szczytem bohaterstwa było uciec do Ameryki.
Jakie ma Pan nadzieje i plany na 2021 rok?
Zostawić po sobie jak najwięcej nagrań. I nie chwaląc się, biję wszelkie rekordy. Zbyszek Wodecki - Panie świeć nad jego duszą - odszedł z tego padołu z siedmioma bodajże płytami. Ja mam ich 128! I jeszcze następne czekają na wydanie. Zawsze mu mówiłem: ”Nagrywaj, bo to po nas pozostanie…”.
Krzysztof Krawczyk zmarł 5 kwietnia. Miał 74 lata.