Poruszające sceny na koncercie Disturbed. Hołd dla Adamowicza
Nic tak nie podkręca temperatury w 32-stopniowym upale jak koncert heavy metalowy. A gdy na scenie ma pojawić się Disturbed, to dodatkowo można mieć pewność, że to nie będzie zwykły koncert.
To, co wydarzyło się podczas warszawskiego koncertu przeszło chyba najśmielsze oczekiwania. Disturbed zaskoczyli kilka razy, przy okazji udowadniając, że się nie starzeją, grają równie ostro, co kiedyś i ani na chwilę nie odpuszczają, jeśli chodzi o emocje na scenie. Z wiekiem są coraz lepsi, mocniejsi i wydają z siebie jeszcze potężniejsze dźwięki.
Heavy metal przenikał na wskroś kości podczas tego przeszło 2-godzinnego koncertu. A co więcej było kilka momentów, które po prostu odbierały mowę.
Już na samym początku David Draiman rzucił przemówieniem, które wywołało okrzyki: - Ci, którzy sączą nam truciznę do głów, nie są tu mile widziani. Nieważne, w co wierzysz, a w co nie. Nieważna jest polityka, ani to, co masz w portfelu. Nieważne, czy jesteś gejem, biseksualny, czy hetero. To wszystko się nie liczy, bo pod koniec dnia, moi bracia i siostry, gdy w gra odpowiednia muzyka i wszyscy śpiewają te same słowa, co ty, żadna trucizna, którą próbują nas truć, już nie działa.
Ale najbardziej poruszającą chwilą było wykonanie "Sound of silence". Chwila ciszy, a potem pierwsze dźwięki piosenki, która ostatnimi miesiącami była hymnem gdańszczan, ale i wszystkich, których poruszyło to, co stało się z Pawłem Adamowiczem. Przypomnijmy, że utwór puszczono podczas pierwszych uroczystości w hołdzie zmarłemu prezydentowi na Długim Targu, na gdańskiej Starówce. "And in the naked light I saw. Ten thousand people, maybe more..." - rozbrzmiewało na początku roku wielokrotnie.
Zobacz fragment występu:
Zespół nie odniósł się wtedy do sytuacji, a w końcu ich piosenka stała się hymnem dla wielu Polaków. Więc może niewiele osób spodziewało się, że w jakiś sposób skomentują to teraz, po blisko 5 miesiącach od tragicznych wydarzeń. No dobra, my się spodziewaliśmy.
Pod koniec numeru pokazano czarno-białe zdjęcie Pawła Adamowicza.
Tych poruszających akcentów było podczas koncertu w Warszawie jeszcze kilka. Jak wtedy, gdy na ekranie wiszącym bezpośrednio nad sceną pojawiła się wizualizacja z tekstem, który traktował o walce z depresją. O tym, jak zdradliwa jest to choroba. Pojawiła się nawet plansza, na której wypisano numery telefonów wsparcia.
Draiman ze sceny śpiewał o demonach, które wdzierają się nam do życia i odbierają tych, których kochamy. A wcześniej sam wymienił osoby, które on i jego przyjaciele z zespołu stracili w ostatnich latach przez uzależnienia i depresję właśnie. Między innymi Chrisa Cornella i Scotta Weilanda.
Co więcej, po chwili zapytał zgromadzonych na Torwarze, czy znają kogoś, kto mierzył się z uzależnieniem. Czy w ich otoczeniu był ktoś, kto desperacko potrzebował pomocy. Sekundę później podnosiła się ręka za ręką, tworząc prawdziwe morze. - Nie jesteście nigdy z tym sami - mówił wokalista.
Mocne przekazy przeplatane były z ostrymi jak brzytwa kawałkami, które rozpalały i tak żarzącą się atmosferę na Torwarze. Co fascynujące, w jednej chwili można było zgrzać się od skakania do znanych dobrze utworów Disturbed, a w kolejnej uczestniczyć w zbiorowym coming oucie osób, które doświadczyły w jakimś stopniu problemu uzależnienia.
Disturbed pokazali klasę. Sprawili, że ci zagorzali fani skakali jak opętani w rytmie ich utworów. Dali popis wirtuozerskiej gry na gitarze czy perkusji. Pokazali jednocześnie, że muzyka to jedno, ale jak ważne jest mówienie przy okazji o istotnych tematach dla wszystkich, niezależnie od szerokości geograficznej. Dali krótką lekcję szacunku, tolerancji i zrozumienia. Właśnie takich koncertów nigdy się nie zapomina.