To miało być wielkie widowisko. Akustyka mocno pokrzyżowała plany na Narodowym [RECENZJA]
20 czerwca na PGE Narodowym zagrał jeden z największych zespołów rockowych w historii - Guns N' Roses. Niestety po raz kolejny okazało się, że warszawski stadion raczej nie sprzyja organizowaniu koncertów muzycznych. Całkiem niezły występ legendarnej grupy mocno bowiem popsuła niezbyt dobra akustyka.
Guns N' Roses już pięciokrotnie przyjeżdżali do Polski na koncerty. Fani mogli zobaczyć ich m.in. w Gdańsku w 2017 r. oraz rok później w Chorzowie. Te koncerty akurat wzbudziły duże emocje, bo Gunsi po raz pierwszy od pierwszej połowy lat 90. zagrali w składzie z Axlem Rosem, Slashem i Duffem McKaganem, czyli muzykami, którzy stanowili trzon oryginalnego wcielenia grupy.
O ile tamte występy można uznać za naprawdę przyzwoite, to tego samego nie można powiedzieć o tym, co wydarzyło się w poniedziałek na długo wyczekiwanym koncercie na PGE Narodowym w Warszawie (grupa miała wystąpić już dwa lata temu, ale plany pokrzyżowała pandemia koronawirusa). I nie chodzi wcale o formę Gunsów, bo co by o nich nie myśleć, jest to dobrze naoliwiona maszyna, która na scenie robi swoje. Przez dobre 3,5 godziny zaprezentowali fanom nienajgorsze wykonania takich utworów jak "Welcome To The Jungle", "Patience" czy "Nigthtrain". Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie jestem do końca pewny swojego osądu. Dlaczego?
Zobacz: "Druga połowa". Afera z trawą na PGE Narodowym. Zdumiewające słowa przedstawiciela producenta
Odpowiedź jest prosta i nie zaskoczy nikogo, kto choć raz był na koncercie na Stadionie Narodowym. Po raz kolejny niestety mogliśmy przekonać się na własne uszy, jak bardzo potrafi to miejsce zepsuć muzyczne widowisko. Po tym, co akustyka tego miejsca zrobiła z Gunsami, jestem nawet zdania, że PGE Narodowy powinno wymazać się z koncertowej mapy naszego kraju. Naprawdę, lepiej będzie, jak te wszystkie gwiazdy zagrają gdzie indziej.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Co z tego, że Gunsi dali 3,5 godzinny koncert, skoro zdecydowana większość utworów zlewała się w jedną wielką ścianę dźwięku, z której trudno było wyłapać jakiekolwiek niuanse. Bywały momenty, gdzie nie byłem w stanie na początku rozpoznać utworu, bo gitary wyprzedzały bas i perkusję. O ile jeszcze solówki Slasha jako tako dało się usłyszeć, to już gorzej było w chwili, gdy do głosu dochodził drugi gitarzysta, Richard Fortus.
Ogólnie dźwięk zachowywał się tak, jakby był porywany przez wir, który potwornie go zniekształca i odbiera mu mocy. Raz robiło się głośniej, a raz ciszej. Najgorzej chyba działo się w przypadku wokalu Axla. Jego głos dość często ginął lub był zduszany w dźwiękowej magmie – jeśli ktoś był w stanie usłyszeć choćby połowę słów takiego "You're Crazy", to gratuluję nieziemskiego słuchu.
Co gorsza, akustyka warszawskiego stadionu sprawiała też, że gdy na głos Axla nakładano pogłos, to przyjmował on formę straszliwego wrzasku, który przytłaczał resztę muzyków. Naprawdę, dawno nie doświadczyłem czegoś takiego. Przez chwilę myślałem, że fani będący na płycie wszystkie dźwięki słyszeli inaczej niż ja (stałem na trybunie w okolicach sektora G1-G2), ale poniższa relacja pisarza Jakuba Żulczyka rozwiała moje wątpliwości.
To, o czym wspomina Żulczyk, zapewne było powodem, dlaczego na płycie panował dość duży ruch - jestem przekonany, że sporo osób opuściło PGE Narodowy przed końcem koncertu, bo nie było w stanie tolerować tej dźwiękowej kakofonii.
Paradoksalnie te wszystkie problemy natury nagłośnieniowej pomogły trochę samemu Axlowi, który nie śpiewa już tak dobrze jak w latach młodości – brakuje mu intensywności i elastyczności choćby z pierwszej połowy lat 90. Od lat szczególną trudność sprawiają mu wysokie partie. Z tego powodu poniedziałkowy występ przeważnie kuriozalnie ubranego muzyka (w pewnym momencie wyglądał niczym nieudolny naśladowca Eltona Johna) był bardzo nierówny, bo dobre momenty przeplatały się ze słabymi. Te dobre wynikały głównie z faktu, że akurat śpiewał w niższej tonacji, więc była większa szansa wyłapania jego słów.
Powiedzmy, że trochę lepiej pod kątem dźwiękowym zrobiło się pod sam koniec występu Gunsów, gdy panowie zagrali swoje słynne ballady – wspomnianą wyżej "Patience" oraz "Don’t Cry". Ciszej w tym przypadku oznaczało klarowniej.
Nie zmienia to jednak faktu, że po tak dramatycznym doświadczeniu muszę zgodzić się w pełni ze słowami dziennikarza Jarka Szubrychta, który na Facebooku napisał wprost, że nie widział powodu, by brać udział w koncercie na Stadionie Narodowym. "To nie ma sensu" – stwierdził krótko. Pod jego wpisem fani dawali zresztą upust swojej frustracji. "Jest specjalne miejsce w piekle dla ludzi wybierających Stadion Narodowy na koncerty" – napisał jeden z nich.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Warto wspomnieć na koniec, że Gunsi podczas warszawskiego koncertu wyrazili wsparcie dla Ukrainy. Po obu stronach sceny wisiały ukraińskie flagi, jedna z gitar Slasha była pomalowana w niebiesko-żółte barwy, a Axl przy jakże teraz aktualnym utworze "Civil War" miał koszulkę w tych samych kolorach. Wokalista zadedykował zresztą też numer dzielnym Ukraińcom. To ładne akcenty. Szkoda jedynie, że były tak słabo słyszalne, jak reszta tego koncertu.
Kamil Dachnij, redaktor Wirtualnej Polski