W poszukiwaniu straconego. Dawid Karpiuk o nowej płycie Dziwnej Wiosny
- Mam tak, że żyję z poczuciem dużej straty. I piosenki to dla mnie jedyny sposób, jaki znam, żeby zatrzymać przy sobie ważnych dla mnie ludzi na zawsze - mówi Dawid Karpiuk, lider zespołu Dziwna Wiosna i opowiada o wydanej właśnie płycie "Duchy.Disco".
Urszula Korąkiewicz: Debiutem rozbudziliście apetyt waszym fanom, ale na kolejny krążek "Duchy.Disco", musieli poczekać. Ukazał się po dwóch latach. Jak wyglądała praca nad tym albumem?
Dawid Karpiuk: To była walka o życie. W sensie artystycznym i każdym innym. Płyta miała się ukazać już rok temu, ale w momencie, kiedy mieliśmy większość instrumentali, moja depresja stała się nieznośna. Czułem, że w stanie, w jakim wtedy byłem, nierealnym było napisanie tekstów i dogranie wokali. Pisałem teksty, pisałem też książkę i wiedziałem, że jeśli nie wyjdę ze studia, to zwariuję. Więc wyszedłem na dobre pół roku.
Na ile ciężarem emocjonalnym było dla ciebie pisanie twojej książki, "Dzieciaki"?
Rozmowy na pewno były trudne, podobnie jak ich spisywanie. Ale w pewnym sensie to jest spektrum emocjonalne, w którym zazwyczaj się poruszam. Funkcjonuję na skrajnych emocjach, to, co pośrodku, mnie męczy, czuję się nieswojo w letnich emocjach. No ale emocje ekstremalne mają swoją cenę. Potem się okazuje, że przez parę miesięcy jesteś zombie.
Zobacz wideo: Lipiński przekonuje: "Rock and roll to jest całe zjawisko!"
Wracając do piosenek, które piszesz, są dla ciebie jakimś sposobem radzenia sobie z emocjami?
Na pewno nie mają charakteru terapeutycznego. Są dla mnie sposobem zatrzymywania ludzi i zdarzeń na zawsze. I w jakimś stopniu poszukiwaniem czegoś straconego. Ja mam tak, że żyję z poczuciem dużej straty. Piosenki to dla mnie jedyny sposób, jaki znam, żeby zatrzymać przy sobie ważnych dla mnie ludzi na zawsze. Napisałem kiedyś piosenkę "Staszek’s Song", dla mojego psa Staszka, który wtedy bardzo chorował. Ukazała się na płycie Superhuman Like Brando. Staś zmarł kilka lat temu. Czasem, jak mi starczy odwagi, puszczam sobie "jego" piosenkę i ryczę. To jest piosenka o czasem smutnym, a czasem jednak szczęśliwym życiu amstaffa Staszka. Ja go w niej widzę, słyszę, czuję. To była jedna z dwóch najważniejszych istot w moim życiu. Drugą jest amstaff Antek, który szczęśliwie jest młody, zdrowy i ma się świetnie.
No ale do tego właśnie służą mi piosenki. Do szukania straconego. Do zatrzymywania pięknych rzeczy i osób, siebie samego w jakimś sensie. Do wybierania się w piękne miejsca, różne kosmiczne przestrzenie.
Nie chodzi mi o to, żeby słuchacze dowiadywali się wszystkiego o moim życiu. Pisząc piosenki staram się robić to tak, żeby każdy mógł w nich znaleźć coś ważnego dla siebie. Akurat ta płyta ma konstrukcję podróży. Zaczyna się od "Ognia", od łobuzerki, a w końcu dojeżdża do ostatniego miejsca, w którym pada tekst "a duchy prowadzą mnie dzisiaj do domu". A zaczyna się od słów: "tego chłopca, co tu stał, zobacz, dawno nie ma". Ostatni numer to koniec podróży, odnalezienie spokoju i domu, czymkolwiek on jest.
A w tej podróży, znajdujesz w sobie jeszcze małego chłopca? Czy już go nie ma?
Zawsze z nim jakoś tam rozmawiam. I nieustannie mam nadzieję, że gdzieś tam jest i ma się trochę lepiej. Że zawsze będzie. Chociaż faktycznie napisałem tekst, "byłem jednym z tych chłopców zgubionych, ślad po nich, ślad po nich zaginął, bo wiesz, czas ślady myje, boje się, że ten chłopiec nie żyje". Trochę jest tak, że pisząc piosenki, musisz dać temu wewnętrznemu dziecku, nawet straumatyzowanemu, mówić. To nie jest łatwe, bo to co mówi, często boli. Ale musisz się zatrzymać, wysłuchać dać mu się przez to wszystko przeciągnąć. Potem sobie myślę, że ci dwaj goście – dorosły i dzieciak – są w tej podróży jednak razem. I wtedy robi się z tego przygoda, i lecimy w kosmos.
Są w tej podróży przebłyski nadziei?
Myślę, że jest ich całkiem sporo. Ja zawsze patrzę z nadzieją. To nie jest tak, że to tylko okrutne grzebanie w bebechach. Ta podróż w głąb siebie jest naprawdę piękna, choć trafiasz na rzeczy dołujące. Myślę, że dzieciaki, które nie doświadczyły zbyt dużo trudnych emocji żyją sobie spokojnie i to jest okej, ale te, które przechodzą trudne rzeczy dostają też coś w zamian. Ja dostałem to, że mogę pisać piosenki. A to, że ktoś jeszcze chce ich słuchać, jest po prostu zajebiste.
Skoro mowa o słuchaniu piosenek, to istotą waszego działania jest granie ich na żywo?
Tak i nie. To dla nas naprawdę zupełnie inne rzeczy. I żadnej bym nie oddał. Na koncertach gramy zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy tworzymy płytę. Robimy to celowo. W studiu piosenki dostają jedno życie, na koncertach kilka kolejnych. Na koncertach zawsze staramy się sprawdzić, co jeszcze da się w nich znaleźć. I wtedy to są prawdziwie piękne podróże, przez emocje i planety. Zresztą czasem mówię Wojtkowi Traczykowi (basiście, przyp.red.) przed koncertem: "Ej, chodź zagramy ten czy ten numer. Zobaczmy jak się go da otworzyć, co tam jest do zagrania nowego". Wprowadzamy dużo improwizacji w piosenki. Co jest zajebiste, bo mieszamy dwa niby różne światy. Klasyczne, rockandrollowe piosenki i impro. Czyli łączymy to, co robiły największe rockandrollowe tria w historii: Jimi Hendrix, Noel Redding i Mitch Mitchell z jednej strony i Kurt Cobain, Krist Novoselic i Dave Grohl z drugiej. Ale nie robimy tego świadomie, tak mi to wyszło teraz, jak sobie przemyślałem.
Ostatnio na przykład gramy piosenkę "Szybko/Ciemno", która na płycie trwa 6 czy 7 minut, przez ponad 20 minut. Lecimy z tym, a ludzie lecą razem z nami. To jest rewelacja.
A to, co tworzycie, najpierw musi podobać się wam, a dopiero potem innym?
Zdecydowanie. Podczas pracy nad płytą byłem w takim ciągu, transie, że mam wrażenie, że dopiero teraz wystawiam głowę spod ziemi. Po prostu, wchodzisz wtedy w pewną przestrzeń i to jedyne, co cię interesuje. Nie zastanawiasz się nad tym, co się komu spodoba. No i stąd chyba nasza najbardziej ocierająca się o pop piosenka, "Samoloty". Można zarzucać, że to bezpieczny numer, ale prawda jest taka, że właśnie w nim totalnie wyszedłem ze swojej strefy komfortu.
Zdarza się, że czujecie ciśnienie od fanów, którzy wymagają od was konkretnego brzmienia?
Zdarza się, że jedni oczekują, że jeszcze bardziej przyłoimy, inni, że damy jeszcze więcej ładnych piosenek. Ale trochę nam muszą zaufać. Tego co robimy, nie da się robić pod publiczkę. Tworzymy tak, jak czujemy, muzyka powstaje na granicy świadomości, nie planujesz tego, dajesz się ponieść procesowi.
A w związku z tym wyrobiłeś sobie jakiegoś rodzaju skorupę broniącą przed krytyką? Jak w o ogóle na nią reagujesz?
Pewnie gdyby nas gremialnie zjechano, to zrobiłoby mi się przykro. Ale jak dotąd jest raczej na odwrót. Dostajemy taką ilość miłości od ludzi, że sam już nie wiem jak za nią dziękować. Ostatnio raz jeden zdarzyło mi się po koncercie nie wyjść do ludzi i mam totalne poczucie winy, bo wytwarza nam się taki piękny rodzaj wspólnoty i bardzo jej nie chcę spier...lić.
Mówiono o was, że jesteście nadzieją polskiego rocka. A co z pewną łatką, że jesteście pop-rockowym zespołem? Rusza cię?
Możemy nim być. Bo czemu nie? To jest OK. Billy Corgan też mówił, że gra pop. To jest bardzo fajne, kiedy grasz rockandrolla i flirtujesz po równo z popem i z gruzem. Niedawno jeden z zaprzyjaźnionych dziennikarzy po naszym koncercie na Antyfeście, stwierdził, że władowaliśmy mu czołg w ucho. No cóż, taki ten urok pop-rocka.
A rock to dla was wciąż bunt?
Podstawowe pytanie – przeciwko czemu. Kiedyś muzyka rockowa miała kontekst generacyjny. Zwyczajowo przychodziło pokolenie 20-paru latków i opowiadało o świecie ze swojej perspektywy, najczęściej buntując się przeciwko poprzedniemu. Tego od lat nie ma i z jednej strony szkoda, z drugiej to otworzyło go na wolność. I nawet takie stare dziady jak my możemy robić swoją muzykę. Ale wiesz – nadal można się buntować przeciw bardzo wielu rzeczom. Od czasu do czasu dość otwarcie zabieramy głos w sprawach politycznych, kiedy trzeba pojechać po faszystach, homofobach, antysemitach, rasistach i tak dalej. Albo przeciw głupiemu, korporacyjnemu myśleniu.
A odnośnie tworzenia muzyki, pracujesz też nad solową płytą. Od początku myślałeś o tym, żeby działać też solowo?
Zacząłem o tym myśleć dopiero po pierwszej płycie Dziwnej Wiosny. Wcześniej na wiele lat obraziłem się na muzykę. Jak miałem 25 lat, to się obudziłem z dość dużej katastrofy życiowej, stwierdziłem, że muszę coś robić w życiu, nauczyć się jakiegoś zawodu. No i zostałem dziennikarzem. A to, co się dzieje teraz, stało się trochę przypadkiem. Długo myślałem, że droga artysty nie jest dla mnie i lubiąc zawód dziennikarza stwierdziłem, że w ten sposób pójdę na kompromis.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Odolany
Ale to się zmieniło.
Bo prawda jest taka, że nie ma czegoś takiego jak kompromis z życiem. Kompromisy można zawierać w różnych sprawach i z innymi osobami, ale nie z życiem. Od jakichś dwóch lat muzyka to moje pełnowymiarowe zajęcie. Do solowej płyty chcę podejść na spokojnie, z niczym nie spieszyć. Raz na jakiś czas napiszę książkę, będę tworzył muzykę. Ale też wciąż piszę do fajnej gazety, wciąż dużo się w tym zawodzie uczę, wciąż mam z tego fun.
Poświęcisz się kiedyś muzyce zupełnie?
Zapewne w którymś momencie tak. Zwłaszcza że jest w niej jeszcze dużo do zrobienia. Nadal jestem na jakimś stadium początkowym, ale życzyłbym sobie, żeby wszystko nadal toczyło się tak, jak toczy teraz. Bo skoro tak jest, to stwierdzam, że idę po wszystko, co mogę dostać i wszystko, co mogę wyszarpać.