Wojciech Waglewski: Wszystkim nam brakuje tkliwości
- Żyjemy w świecie rządzonym przez ludzi, którzy opierają swoje działania na zaciekłej nienawiści. Dzięki mediom nabrała ona zupełnie innego wymiaru. Cały czas mam nadzieję, że się z niej otrząśniemy - mówi Wojciech Waglewski. W rozmowie z Wirtualną Polską muzyk opowiada o okolicznościach powstania i przesłaniu "Premiery", najnowszej płyty Voo Voo.
Urszula Korąkiewicz, Wirtualna Polska: "Premiera" to wdzięczny obraz porozumienia w Voo Voo. Rozumiecie się praktycznie bez słów. Jednak mam wrażenie, że z tym porozumieniem wychodzicie na zewnątrz, że przesłaniem tej płyty jest potrzeba rozmowy, życzliwości, czułości...
Wojciech Waglewski: Prawda? Tkliwość, o której mówiła Olga Tokarczuk, to rzeczywiście coś, czego nam wszystkim brakuje. Żyjemy w świecie rządzonym przez ludzi, którzy opierają swoje działania na zaciekłej nienawiści. Widać to, szczególnie gdy przyjrzymy się życiu internetowemu w ostatnich paru latach. Osobiście nie mam problemu z hejtem w komentarzach, zapoznawałem się z tym przez lata, doskonale wiem, z czym wiąże się mój zawód. Poza tym w realu nigdy nie spotkałem się z przejawami zawiści wobec mnie czy zespołu.
Problem mam z tym, jak ta niechęć, agresja, zmieniły się w chorą nienawiść. Taką bezmyślną, bezinteresowną. Choć nie narosła bez powodu. Być może jednym z powodów jest to, jak klasa średnia, ta zamożna, ostentacyjnie popisuje się, jaka jest piękna, wysoka i bogata, podczas gdy widzimy gołym okiem, jak się żyje w Polsce.
Ten rozdźwięk między ludźmi ubogimi a ludźmi zamożnymi jest ogromny. Jedna strona drugą pogardza, a do tego znalazły się zuchy, które budują na tym swój kapitał polityczny. Kiedyś na niechęci np. do Żydów, teraz na niechęci do obcych, do Niemców, do uchodźców, do LGBT. Dzięki mediom nabrała ona zupełnie innego wymiaru. To jest niepokojące, że tę niechęć i nienawiść wykorzystuje się do sterowania ludźmi przez władzę. Cały czas mam nadzieję, że się z niej otrząśniemy, zobaczymy, w co żeśmy się wkopali.
I że zaczniemy ze sobą rozmawiać? Często zamiast wymieniać poglądy, dążyć do dialogu – warczymy na siebie.
To jedno. Drugie to szczekanie na nasze osiągnięcia. Niebanalne przecież. Na historię tego kraju, na Unię, na historię "Solidarności". To były bardzo ważne momenty. Dobrze pamiętam czasy rozkwitu komuny, to zniewolenie, to manipulowanie ludźmi, nawoływanie do nienawiści, bo skłóconymi ludźmi przecież lepiej się rządzi... Przecież to wszystko już było.
Dostaliśmy tym wszystkim tak potwornie w tyłek, że ten 1989 rok to był dla mnie jakiś cud, nie wierzyłem, że przy ówczesnej strukturze władzy będziemy w stanie z tego wszystkiego się wydobyć. To był niesamowity wyczyn. Zebraliśmy się do kupy, wierzyliśmy, że będzie fajnie. Potem było wejście do NATO, wejście do Unii, kilka lat pożyliśmy z tym optymizmem, a potem czar prysł.
Zobacz wideo: Bartek Waglewski o płycie Fisz Emade "Ballady i Protesty"
To znaczy?
Obserwuję, co się dzieje i widzę, jak pojawiają się kombinatorskie ruchy, jak się z tego wszystkiego wycofać. Bez żadnego powodu. Nie chcemy pieniędzy z Unii, bo nie są nam potrzebne, bo jesteśmy od wszystkich lepsi, chcemy walczyć z całym światem. Wszystko jest fatalne, najlepiej byłoby się od wszystkich odgrodzić, zamknąć w domu i nigdzie nie wychodzić.
Naprawdę nie wiem, dokąd to wszystko zmierza. Dlaczego pozwalamy na to, by tracić to, co po tym 1989 roku z takim trudem udało nam się zdobyć. W zasadzie w moim wieku to wszystko już mi "wisi i powiewa", ale przecież widzę, jakie to ma konsekwencje dla moich dzieci, moich wnuków. Ogólnie rzecz biorąc, tak sobie to wszystko puszczamy, po prostu, po polsku. To jest jakieś kuriozum, jesteśmy doprawdy dziwnym narodem.
Ale przecież nie jest tak do końca beznadziejnie.
Tak, bo z drugiej strony mamy dar do fantastycznych zrywów, jak choćby pomoc dla Ukrainy, mnóstwo charytatywnych ruchów, WOŚP, festiwal, wszystko co robi Jurek Owsiak. To coś co porywa tysiące ludzi. Widzę to na festiwalowych koncertach. To dlatego nie mogę pojąć, dlaczego się godzimy na to, co się dzieje. Przecież obecny stan wybrał nie ogół, tylko wycinek społeczeństwa. Nie umiem znaleźć jakiegoś sensownego wytłumaczenia.
Wierzy pan, że możemy jeszcze zbudować "Flotę zjednoczonych sił"? Nie bez powodu nawiązujecie w utworze "Bez saxu" właśnie do tej piosenki.
Oczywiście, że wierzę. Musi być jakieś światełko w tunelu. Przecież nie możemy być aż tak durni, musimy się w końcu ogarnąć. Są jakieś granice. Choć myślę, że skutki tego, co się dzieje teraz, mocno odczujemy i znowu będziemy musieli się długo zbierać, odbudowywać, odrabiać te długi, odbudowywać szkolnictwo, wszystko zaczynać od nowa. Ile razy można wchodzić do tej samej rzeki? Czemu obciążać tym kolejne pokolenia? Choć prawdę mówiąc, trochę sobie na to zasłużyły. Nie angażując się w życie polityczne, uważając, że polityka ich nie dotyka. Teraz mamy to, co mamy.
Odniesień do tej bierności na "Premierze" można znaleźć sporo. Ale finał, czyli "Bezruch" z Hanią Rani niesie ze sobą sporo nadziei, że będzie lepiej. Jest przeciwwagą do "Się poruszam" z albumu "Za niebawem", w której chodziło o wytańczenie złych emocji?
Tak, rzeczywiście. Jest tu też inna piosenka, refleksja po przeczytaniu wiersza Mirona Białoszewskiego "Leżenia". "Leżozwierz" jest moją odpowiedzią na waśnie taką bierną postawę. Natomiast jeśli chodzi o "Się poruszam", dzisiaj już bym takiego tekstu nie napisał. To tekst wycofujący się, w którym stwierdzam, że to wszystko wytańczę, wykrzyczę, się pozbędę i będzie mi lepiej.
Tutaj zapraszam do tego, aby nie przespać tego, co się dzieje. Może to naiwne, ale tego nieprzespania nam życzę. Bo polityka tak mocno wdarła się w nasze życie, prywatne, osobiste, w relacje między rodzinami. Wydaje mi się, że to tak daleko zabrnęło, że w końcu tego nie wytrzymamy.
Pozostaje tylko kwestia czy podamy sobie te ręce, w duchu prawdziwego patriotyzmu i chęcią, by budować coś wspólnie, czy będziemy dalej wykluczać kolejnych z tego naszego kółka patriotyczno-różańcowego. Znamy z historii świata takie sytuacje – nigdy nie kończyły się dobrze. No, chyba że polubiliśmy to wzajemne naparzanie, może to jest sposób na spędzanie wolnego czasu. To byłoby przykre.
Pomówmy zatem o przyjemnościach. Trudno się oprzeć wrażeniu, że "Premiera" powstała z koncertowego rozpędu. Jak znaleźliście na to czas, bo przecież ze względu na koncerty nie próżnowaliście?
Za nami trzy okropne, pandemiczne lata, które siłą rzeczy zmniejszyły ten nasz koncertowy rozpęd, więc o czas wbrew pozorom nie było trudno. Początki będę wspominał źle, bo te koncerty w sieci to okropne doświadczenie. Teraz, choć jak po grudzie, koncerty wracają i zagraliśmy ich ostatnio naprawdę sporo.
Dodatkowo złożyło się tak, że naprawdę dużo też nagrywałem: płytę z synami, jubileuszową Voo Voo, nie wspominając o innych projektach. Nie nudziłem się. A co do nowej płyty, rzeczywiście do nagrań popchnęła nas koncertowa energia. Chęć spotkania, nie tylko z fanami, ale i nas samych ze sobą. Była naprawdę duża. Chcieliśmy tę nagromadzoną energię uwiecznić.
Czyli w zasadzie - poniekąd zagrać koncert dla samych siebie.
Co więcej, ta płyta powstała niemalże w koncertowy sposób. Nagraliśmy ją w rekordowo krótkim czasie, choć nie pobiliśmy rekordu "Zespołu gitar elektrycznych", ale i tak jest nieźle. Na jednej sesji nagraliśmy "Łajbę" z Mashą Natanson, na drugiej "Bezruch" z Hanią Rani, na trzeciej praktycznie resztę utworów. Chcieliśmy podejść do nagrań w dużej mierze koncertowo, kilka utworów miało być osobno, a sześć miała tworzyć całość.
Jednak po przeanalizowaniu tego materiału z Emade (Piotrkiem Waglewskim, producentem, przyp. red.) uznaliśmy, że w każdej części są wykorzystane tak różne brzmienia, że nie jest to do końca dobry pomysł. Pocięliśmy je, szukając z Mateuszem (Pospieszalskim, przyp.red.) i Karimem (Martusewiczem, przyp. red.) między nimi dźwiękowych łączników. I powstała płyta quasi koncertowa.
Panie Wojtku, nikt, kto był na waszych koncertach, nie zaprzeczy, że jesteście "zespołem muzyki młodzieżowej". Nadal macie w sobie młodzieńczą energię, ale czy w związku z tym zdajecie sobie sprawę, jak przez ponad 35 lat "nabroiliście", jak bardzo podbiliście serca publiki?
Myślę, że jesteśmy po prostu osobnym zespołem. Nie mamy szczególnych pretensji do świata, nie chcemy pokazywać, że gramy lepiej niż inni, nie musimy niczego nikomu udowadniać. Nabroiliśmy w taki sposób, jaki uznaliśmy za stosowne. Dosłownie i w przenośni. Stworzyliśmy swój świat, oparty na konkretnym brzmieniu i riffach, na niekonwencjonalnym budowaniu harmonii. To wszystko jest nasze, nikt nam tego nie zabierze.
Nie czuję, jakby to "nabroiło się" odnosiło się do przeszłości. Nadal gramy rzeczy sprzed 30-35 lat i nadal świetnie się nam je gra. I nadal broimy po swojemu. Patrzymy na ten świat muzyczny przez pryzmat własnych doświadczeń. Nie mogę powiedzieć, że jesteśmy zespołem wielopokoleniowym, ale jednak to mieszanie doświadczeń naszych młodszych kolegów i mojego z Mateuszem sprawia, że VooVoo to nie skamielina.
Kochamy improwizować i to nasz wspólny mianownik, który sprawie, że to wspólne granie jest dla nas samych nadal atrakcyjne. Tylko czasami Emadziak pozbawia nas złudzeń co do tego, co wydaje nam się fajne. Voo Voo to ciągle pracujący warsztat, ciągła walka z materią, nieustanny proces.
A jeśli chodzi o pisanie muzyki, ale przede wszystkim tekstów, podkreśla pan, że pisze pan coraz krócej, coraz mniej. Jak się to panu udaje i jak się jednocześnie trafiać w sedno? Jaki jest pana sekret?
Odpowiedź na to pytanie to historia mojego życia. Zawsze polegało właśnie na poszukiwaniu mistrzów, głównie muzycznych. Ci, z którymi miałem okazję pracować, spotkać, grać powolutku dążyli do upraszczania środków wyrazu. Tak to jest, im więcej znasz dźwięków, tym mniej ich używasz. Nabierają nowego znaczenia.
Co do tekstów, to prawdziwa masakra. Po pierwsze, piosenki nie można przegadać, po drugie, niezwykle łatwo jest trywializować łatwo sięgać po publicystykę, ale moim zdaniem to bez sensu. Polityka się zmienia, nastroje zmieniają i siłą rzeczy po czasie te piosenki znikają. Najczęściej w tekstach wraca się do miłości, śmierci, boga. Poeci podkreślają, że o wszechświecie, o kosmosie jest pisać najtrudniej, bo najłatwiej popaść w banał.
Więc całe moje życie artystyczne polega na tym, by te wszystkie te banały wyrzucać z głowy i z mojego słownika. To najtrudniejsze. Polega to na tym, że napiszę tekst, a potem przez tydzień wyrzucam z niego słowo po słowie, aż w końcu zostaje z niego jedna trzecia, a to i tak dla mnie jeszcze za dużo. Dążę w tej mojej muzycznej drodze do moich mistrzów, Milesa Davisa, Dona Cherry, którzy wyrzucali dźwięki, całą otoczkę, zostawali przy kilku, które stanowiły ich ton i opowieść o świecie. Chciałbym, by mój rozwój doprowadził mnie do tego samego.
W piosence "Ulicy okno" przygląda się pan sobie. I co pan myśli, kiedy tak na siebie dzisiaj spogląda?
W pewnym wieku już się specjalnie na siebie nie patrzy. Nie ma tam nic ciekawego. Jednocześnie nie mam szczególnych pretensji, jeśli chodzi o moje życie. Wbrew pozorom faktycznie "się nabroiło", było dość burzliwe. Ale teraz jako człowiek dojrzały, widzę następstwa tego życia: w postaci moich synów, wnuków, żony, całej mojej rodziny. I myślę sobie, że lepiej być nie mogło.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" opowiadamy o skandalicznych wczasach w pensjonacie "Biały Lotos", załamujemy ręce nad zdradą Henry’ego Cavilla oraz wspominamy największych mięśniaków kina akcji lat 80. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.