Ed Sheeran zdobył serca widzów szczerością, a nie efektami specjalnymi
W sobotę 11 sierpnia na warszawskim Stadionie Narodowym odbył się pierwszy z dwóch koncertów brytyjskiego muzyka, Eda Sheerana. Koncertów, które są znakomitym dowodem na moc fenomenu, jakim jest popularność tego artysty.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
To było bez dwóch zdań najważniejsze wydarzenie muzyczne w Polsce tego lata, a wręcz - rzecz bez precedensu w znacznie szerszej skali. Mówiąc krótko: tego jeszcze nie było, nie zdarzyło się, żeby jakiś artysta wyprzedał w błyskawicznym tempie - trwało to kilka minut - wszystkie, zdecydowanie nie tanie, bilety na potężny Stadion Narodowy. Mało tego: kiedy organizatorzy, zachęceni taką skalą sukcesu, zdecydowali się przygotować jeszcze jeden koncert, następnego dnia, wszystkie miejsca wyprzedały się równie szybko. W rezultacie Eda Sheerana na dwóch polskich występach ogląda około 100 tys. osób.
I nie jest to bynajmniej wyłącznie polski fenomen. Brytyjski muzyk i jego proste, przebojowe piosenki cieszą się równie imponującą popularnością w ojczyźnie artysty i wielu innych miejscach. I tam także Sheeran dokonuje rzeczy, które wcześniej uznawane były za niemożliwe: sprzedaje rekordowe ilości płyt, ma gigantyczną publiczność składającą się z przedstawicieli najróżniejszych środowisk, grup społecznych i kategorii wiekowych, wyprzedaje po wielokroć słynny stadion Wembley.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Autentyczność zamiast widowiskowości
Pod względem muzycznym jego sobotni warszawski koncert był wszystkim, czego można się spodziewać po artyście występującym na scenie z akustyczną gitarą w ręku. Wszystkim i absolutnie niczym więcej. Muzyk przez prawie dwie godziny wykonywał swoje nowe i starsze piosenki, z powodzeniem budując dramaturgię i sterując nastrojem.
Pod względem brzmienia ten występ był skromny niemal do granic minimalizmu, niestety - nawet tę lapidarność potrafiła momentami mocno zepsuć fatalna akustyka warszawskiego stadionu. Pod względem produkcyjnym tego koncertu z pozoru wcale nie było: bo z pozoru nie było żadnej scenografii, wizualizacji czy efektów specjalnych. Z pozoru, bo oczywiście takich elementów było sporo, choć były bardzo dyskretne, ukryte, a nie nachalne.
Brzmi jakby ten wieczór miał być potężnym rozczarowaniem, pozbawiony wszystkiego, na czym opierają się od lat występy wielkich popowych gwiazd: rozmachu, przepychu, teatralizacji, widowiskowości. Ale w przypadku tego artysty ten mechanizm zupełnie nie działa, nikt nie potrzebuje takich środków i nie żałuje, że ich nie ma. Występ nie ma przytłaczać nadmiarem nadzwyczajnych efektów i fascynować ogromem technologicznych możliwości. W przypadku tego artysty tym, co tworzy fenomen jego popularności nie jest otoczka jego występów, ale on sam, jego osobowość, jego naturalność i autentyczność, jego bezpośredni kontakt z widzami.
Raczej nikt nie był więc na sobotnim koncercie rozczarowany, wręcz przeciwnie - widzowie zdawali się być zachwyceni i szczęśliwi, tak jakby dostali dokładnie to, czego chcieli, czego oczekiwali i czego spodziewali się po swoim idolu.
Kpiąc z samego siebie
Żeby próbować dotknąć istoty fenomenu, wystarczy przyjrzeć się temu, co działo się podczas koncertu między utworami, temu jak Sheeran zachowywał się na scenie i jak bardzo inne było to zachowanie od tego, co zwykle prezentują w takich sytuacjach wielkie gwiazdy. Opowiadał widzom historie ze swojego życia, zwierzał się, sypał żartami, z twarzy nie schodził mu uśmiech wyglądający na bardzo szczery i prawdziwy.
Jednym z najbardziej znamiennych i symptomatycznych momentów koncertu był ten, kiedy wokalista opowiedział widzom anegdotę o swoim zachowaniu na koncertach, na których jest widzem. Zachwycony tym, jak warszawska publiczność ekspresyjnie i żywo bawi się na jego występie, przyznał się, że sam zawsze stoi jak wryty, nawet jeśli jest zachwycony tym, co się dzieje na scenie. Robił przy tym miny, odgrywał pantomimowe scenki, parodiował samego siebie. To było bardzo znaczące: wokalista przyznawał się do swoich słabości, bezlitośnie kpił z własnych niedoskonałości i błędów, bardzo skutecznie rozbijał mit perfekcyjnej popowej gwiazdy, pokazywał się z bardzo ludzkiej strony.
Patrząc na niego: niskiego, lekko zaokrąglonego chłopaka z rzadką brodą i potarganą rudą czupryną, z miejsca można odnieść wrażenie, że to zwykły "chłopak z sąsiedztwa", który nikogo nie gra, niczego nie udaje, który na scenie po prostu jest sobą. W t-shircie i czarnych jeansach zdaje się być tak daleko, jak to tylko możliwe, od klasycznego wizerunku wielkiej gwiazdy.
Nie ma się jednak co oszukiwać: oczywiście, że to mocno wypracowana i wymyślona od początku do końca poza, wizerunek zaprojektowany w odniesieniu do oczekiwań publiczności i zmieniających się realiów cywilizacyjno-kulturowych. Sheeran jest jednym z pierwszych wykonawców na światowej scenie popowej, którzy dostrzegli te zmiany, zrozumieli ich istotę i potrafili się do nich dostosować.
Publiczność jest już dziś zmęczona sztucznymi gwiazdami, nie może znieść generującej kompleksy perfekcyjności, na dodatek za sprawą mediów społecznościowych przyzwyczajona jest do tego, że nawet najważniejsze osoby w światowej polityce, biznesie i kulturze są dostępnymi na wyciągniecie ręki żywymi ludźmi.
Niedoskonałość sposobem na popularność
Moda na naturalność, na uroczą niedoskonałość, na utrzymywanie kontaktu ze swoimi fanami - nawet jeśli to wszystko jest tyko udawane i kreowane przez cały sztab współpracowników - zatacza coraz szersze kręgi na scenie muzycznej. A Ed Sheeran jest dziś jednym z prekursorów taktyki. Za nim idą następni: robiąca coraz większą karierę norweska wokalistka Sigrid czy Shamir, amerykański artysta bardzo skutecznie kwestionujący stereotypy stylistyczne, a nawet płciowe.
W przypadku Sheerana ten mechanizm działa znakomicie: publiczność kocha go do cna, zdaje się traktować jako kogoś bliskiego, kogoś z kim chciałoby się pójść na piwo do baru albo zaprosić na obiad do domu. Wielkich popowych gwiazd z poprzednich epok, które za wszelką cenę próbowały dystansować się od zwykłego świata, nikt nie próbowałby zapraszać. Dawne gwiazdy budowały swoją pozycję na poczuciu obcowania z kimś z innego porządku, innej rzeczywistości, dzisiejsze, takie jak Sheeran, opierają się raczej na poczuciu bliskości - w sobotę na Stadionie Narodowym czuć ją było bardzo mocno.
Publiczność się uczy
Choć był sporym wyzwaniem logistycznym, sobotni koncert wypadł znakomicie także pod względem organizacyjnym. Tłumy widzów gromadzące się w okolicy stadionu już wczesnym przedpołudniem, po otwarciu bramek były bardzo płynnie obsługiwane przez sprawną i liczną obsługę techniczną. Zadziałały apele organizatorów do uczestników koncertu, żeby nie przyjeżdżali na ostatnią chwilę, a fani też coraz lepiej wiedzą, że warto pojawić się z wyprzedzeniem, żeby spokojnie przejść przez wszystkie formalności i na czas zająć swoje miejsce na widowni.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Organizatorom pomogła też pogoda. Choć przez cały poranek i przedpołudnie w Warszawie potężnie lało, wiatr rozgonił ciemne, skłębione chmury niemal dokładnie wtedy, kiedy otwarte zostały bramki na stadion. Deszcz sprawił, że po raz pierwszy od kilku dni nie było bardzo gorąco i parno, co z pewnością ułatwiło zabawę na koncercie. To drobiazgi, które sprawiły, że koncert Eda Sheerana był dla fanów jeszcze większą przyjemnością.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.