Kuźniar u Prokopa. "Wszyscy przełykali ślinę, czy zdążymy". Nikt nie miał obowiązku ich ratować
Wiódł zwyczajne życie, miał własną drukarnię. Po 40. sprzedał wszystko. Razem z żoną i przyjaciółmi kupili jacht i zaczęli pływać. I to nie byle gdzie.
Piotr Kuźniar ma słabość do Antarktydy. 3 lata temu razem z załogą pobili rekord świata, dopływając żaglowcem na jego południowy kraniec.
- Jest fascynująco. Zwłaszcza jeśli chodzi o przyrodę, przestrzeń, odczucie lodu, gór, niezmierzonego morza. Nie jest nudniej niż w Afryce. Nie można narzekać na brak przyrody, brak zwierząt – tłumaczył kapitan Prokopowi w programie "Z tymi co się znają".
Zobacz całą rozmowę Prokopa i Kuźniara
Selma nie jest najmłodsza
Kuźniar pływa na jachcie żaglowym o nazwie Selma. W 2015 roku Piotr i jego ekipa dopłynęli do brzegów Zatoki Wielorybów, czyli najdalej na południe jak to tylko możliwe. Wcześniej nikt tego nie dokonał. Było zimno, -10, nawet -18 stopni Celsjusza, wokół lód. Na ten moment Kuźniar czekał 10 lat, więc radość była ogromna.
W 2005 roku właściciel własnego biznesu sprzedał go, a jego przyjaciel wziął kredyt – wspólnie sfinansowali zakup Selmy, jednostki z 1981 roku. Później przyszedł czas na remont i dostosowanie jachtu do trudnych warunków panujących na Antarktydzie.
- To 20-metrowa konstrukcja stalowa. Zawsze jest coś za coś. Brak przestrzeni pod pokładem powoduje, że przy sztormach jacht się ekstra zachowuje. Mamy trochę bardziej skomplikowane omasztowanie. Wzmocniliśmy jacht dodatkowo. Układy są przemyślane tak, że jacht jest jak najprostszy. Sami musimy umieć go naprawić.
Kuźniar i jego kilkuosobowa załoga pływają w bardzo oddalone rejony, gdzie nikt nie ma obowiązku ich ratować. Gdy coś się zepsuje, naprawiają to.
– Tam serwisem musimy być sami – mówił Kuźniar. W Selmie jest magazyn części zamiennych. – Mamy tabelkę w Excelu, tam jest napisane gdzie która część leży. W nocy zbudzony nie muszę sobie przypominać, w której szufladzie to było 5 lat temu, a teraz gdzie to Jurek położył.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Wyprawa jest trudna, ale sukces to wynagradza
Dotarcie do krańców świata było nie lada wyczynem.
- Wielokrotnie statki dopływały do Antarktydy. Ale jest tam wcinające się w głąb kontynentu Morze Rossa, a tam Zatoka Wielorybów. Do niej jachty dotychczas nie docierały. Dawno temu, kiedy jeździłem palcem po mapie, odkryłem tę zatokę – opowiadał Kuźniar.
Załoga miała jasny cel: - Postanowiliśmy dopłynąć najdalej na południe, do Zatoki Wielorybów, gdzie jachty jeszcze nie pływały.
Łatwo nie było.
- Morze Rossa przez zdecydowaną większość roku jest zamarznięte. Wiosną tworzy się przestrzeń wolna od lodu. Jest niezamarznięta przez styczeń, luty. Wtedy trzeba przedostać się do wnętrza Morza Rossa, podpłynąć do bariery i dostać się do Zatoki Wielorybów. Jest to niebezpieczne, ale jak się pracuje nad tym, zdobywa doświadczenie, staje się trochę bezpieczniejsze – żeglarze wiedzą jak zachować się w różnych sytuacjach, kiedy uciec, zanim morze zamarznie.
Wyprawa dla Kuźniara i jego towarzyszy była świetną przygodą, ale i trudnym doświadczeniem. Trzeba było bowiem walczyć z lodem i mrozem, a by wydostać się z zatoki, załoga musiała szybko odpływać, bo woda zamarzała w ekspresowym tempie.
- Najpierw to były igiełki lodu, igiełki skupiały się w talerzyki, potem miały wielkość pół metra, metr. Jednak był to miękki lód. Twardy robi się po mniej więcej po 24 godzinach – tłumaczył kapitan. - Wszyscy w napięciu patrzyli czy morze pokryte lodem się skończy, czy zdążymy. Wszyscy przełykali ślinę, jak to tam będzie.
Załoga była przygotowana na najgorsze, a czarny scenariusz był opcją nie do pozazdroszczenia.
- Zawsze jak robimy wyprawę na poważnie, to musimy mieć wersję awaryjną, plan B. Mieliśmy ze sobą liofy, jedzenie do zalania wrzątkiem. Nie starczyłoby nam go na przezimowanie całej ekipy. Ale plan mieliśmy taki, że załoga szkieletowa zostanie na jachcie, żeby dryfować i wypłynąć, gdy lód odpuści. Druga część w momencie, gdy morze zamarznie mogłaby się przedostać do stacji.
- Plan był mocno awaryjny i niebezpieczny – dodał Kuźniar. A jednak załoga na niego przystała.
Załoga nie ma lekko. Podróż to ciągłe zimno
Ekipa, z którą pływa kapitan, zna się od lat, jest zgrana. Ludzie wiedzą, że mogą na sobie polegać.
- Przyroda napiera, więc my jako załoga musimy się scalić, żeby przetrwać, bezpiecznie móc płynąć. Musimy się opierać na sobie nawzajem. Na 3-4 tygodnie człowiek jest w stanie się zmobilizować – ma więcej zrozumienia dla innych, jest chętniejszy do pracy. Potem trudno jest z siebie wyciskać ostatnie soki i jesteśmy jacy jesteśmy. Trzeba zbudować ekipę, gdzie cel dla wszystkich będzie taki sam, taką, która ma duży dystans do siebie i innych.
Rejs to nie tylko pływanie i dbanie o sprzęt, jacht, ale też praca nad relacjami między członkami ekipy. Podróż w odległe zakątki jest bowiem trudna. Kilka osób musi ze sobą wytrzymać na niewielkiej powierzchni, do tego dochodzą nieprzyjemne warunki atmosferyczne i masa obowiązków.
- Pływanie to w dużej mierze pilnowanie, by liny czy żagiel nie pozamarzały – mówi Kuźniar. Trzeba je uwalniać z lodu, lód topić, dbać o osprzęt. Na zewnątrz jest bardzo zimno, pod pokładem niewiele cieplej.
Temperatura tam ma około 10 stopni. – Gdy się ją przekroczy, nie będzie fajnie. Pełniąc wachtę przyzwyczajamy się do niskich temperatur. Jeżeli będziemy grzali mocniej, to musimy mieć wszystko pozamykane – tłumaczy kapitan. Ciepło oznacza, że we wnętrzu zrobi się wilgotno, ubrania będą mokre, co nie jest miłe ani dobre. Żeglarze chodzą pomiędzy pokładem a kambuzem ubrani grubo – gdyby wnętrze było cieplejsze, pociliby się. Później by wychodzili na mróz i chorowali. A przecież nie o to chodzi.
Powrót do rzeczywistości
Kiedy na żaglowcu w trudnych warunkach i zimnie spędza się miesiąc, dwa, trzy, powrót do normalnego życia jest wyzwaniem. Może się wydawać, że ciepło, dom i odpoczynek to marzenie żeglarza, jest jednak inaczej.
- Z dużej wyprawy wraca się ciężko. Ilość emocji, które niesie żegluga, bycie w grupie są nie do zastąpienia, gdy jesteśmy na lądzie – twierdzi Kuźniar. Załoga po zakończeniu wyprawy planuje kolejną. To ułatwia powrót do zwyczajnego funkcjonowania.
W końcu przestaje być jasne – dom jest na lądzie czy na morzu?