Przyjaciel Osieckiej dementuje. "Serial TVP to fikcja i brak rzetelności"
- Osiecka nigdy nie piła w pracy, o jej nadużywaniu alkoholu więcej było w mediach niż w rzeczywistości – opowiada Andre Ochodlo, przyjaciel i współpracownik artystki z ostatnich lat jej życia.
Przemek Gulda, WP.PL: Dlaczego Osiecka tak zakochała się w Sopocie? Co ją przyciągało do tego miejsca?
Andre Ochodlo: Jest takie zdjęcie Agnieszki Osieckiej zrobione właśnie w Sopocie, które często wykorzystujemy w naszych materiałach informacyjnych, i które stało się już niemal symbolem Lata Teatralnego w Atelier. Agnieszka jest wpatrzona w dal, a w błękicie jej oczu widać zaciekawienie i zastanowienie nad światem i ludźmi. Taka właśnie przede wszystkim była. Naturalna, otwarta i pełna empatii do każdego człowieka.
W Sopocie najbardziej potrafiła być sobą. Często powtarzała, że Sopot jest miastem na jej miarę. Jest pełen harmonii. Czuła niemal jego oddech, który inspirował ją na każdym kroku.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Jakie były jej ulubione miejsca w Sopocie? Ulubione widoki, ulubione trasy spacerów, ulubione knajpy?
Jej ulubionym miejscem było na pewno sopockie molo. W wolnych chwilach lubiła siedzieć tam na białej ławce z książką i wygrzewać się w słońcu. Mam ciągle przed oczami widok Agnieszki pochylonej nad lekturą, a za chwilę kierującej twarz ku słońcu, by zaraz znowu powrócić do czytania. W pochmurne dni lubiła spędzać czas w starej kawiarni w Grand Hotelu, gdzie wybierała stolik "z widokiem".
Godzinami siedziała tam czytając, pijąc kawę albo herbatę lub też wpatrując się w dal, w morze. Tutaj również przychodziliśmy przed każdą premierą na cały dzień, by uspokoić nerwy. Ukochanym miejscem Agnieszki było foyer Teatru Atelier lub kawiarenka na plaży przed teatrem, gdzie upływały nam niezliczone wieczory i noce aż do białego rana.
Kiedy i w jakich okolicznościach poznał pan Agnieszkę Osiecką?
Po raz pierwszy spotkałem Agnieszkę Osiecką tuż po przyjeździe do Polski w latach 80. Przed wyjazdem prof. Wirth, u którego studiowałem na Uniwersytecie w Giessen, chcąc mi pomóc, skontaktował mnie ze swoim przyjacielem Janem Biczyckim, reżyserem słynnego spektaklu "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w Teatrze Ateneum w Warszawie, a później, już na emigracji, cenionym aktorem, reżyserem i pedagogiem w Szkole Teatralnej w Monachium. Biczycki napisał mi trzy listy polecające: do profesora Aleksandra Bardiniego, Jerzego Jarockiego i Agnieszki Osieckiej.
Spotkaliście się? Z Osiecką?
Tak. W kawiarni Hotelu Europejskiego w Warszawie. Rozmowa była rozczarowująco krótka i Agnieszka dała mi do zrozumienia, żebym nie zawracał jej głowy. Jednak, mimo wszystko było warto, bo otrzymałem cenny kontakt do z Jacka St. Burasa, wybitnego tłumacza języka niemieckiego i autora tekstów do piosenek, z którym wkrótce nawiązałem bardzo owocną współpracę. Nasza przyjaźń trwa do tej pory.
Później bywałem w Warszawie z koncertami, między innymi w Starej Prochowni, i wśród widzów zauważono Agnieszkę Osiecką, ale spotkaliśmy się ponownie dopiero po wielu latach w Sopocie. To właśnie Jacek Buras bardzo przyczynił się do tego, że ścieżki Agnieszki i moje po latach znowu się przecięły.
Jak to się stało?
Latem 1994 r. Jacek mieszkał w Domu Pracy Twórczej ZAiKS, niedaleko Teatru. Tam nocowała także Agnieszka. Była wtedy w bardzo złym stanie psychicznym, tuż po śmierci matki. Jednak dała się namówić i przyszła na nasze przedstawienie ścieżką, która teraz nosi jej imię. Wystawialiśmy w Teatrze Atelier "Weismana i Czerwoną Twarz" Georga Taboriego właśnie w tłumaczeniu Jacka Burasa. Po spektaklu usiedliśmy na foyer Atelier i rozmawialiśmy o sztuce, życiu i teatrze do samego rana. Ta nieprzerwana rozmowa trwała do marca 1997 r.
Co was do siebie zbliżyło? Jak ta znajomość przerodziła się w przyjaźń?
Chemia, po prostu chemia – jakaś magnetyczna siła. Nie pamiętam na przykład, żebym z jakimkolwiek innym człowiekiem na tej planecie tyle się śmiał, co z Agnieszką. Pamiętam także, że w czasie spędzonym z Agnieszką właściwie przestawała działać grawitacja … 
Jak wyglądała wasza współpraca zawodowa?
Profesjonalizm w każdym calu. Agnieszka była zawsze punktualna, mega, mega przygotowana, zdyscyplinowana i elastyczna. Uzgodniliśmy, że nie będziemy sobie schlebiać, tylko mówić do rzeczy. Wszelkie korekty robiła od ręki. Miała lekkość tworzenia. Język polski przy niej nabierał dla mnie urzekającego piękna, bogactwa i głębi. Czasami miałem wrażenie, jakby ten język wybrał ją na swoje medium.
Co pan dziś uważa za wasze najważniejsze wspólne przedsięwzięcie?
Na pewno są to wszystkie piosenki, które Agnieszka napisała dla naszego teatru. Sama przecież nieraz mówiła, jak dumna była z tych tekstów. Jestem jej niezmiernie wdzięczny za podarowany mi przekład na język jidysz swojej pieśni "Grajmy Panu". Wykonuję ją w każdym recitalu i wtedy czuję, że niosę światu "kawałek" Agnieszki.
Jak pojawił się pomysł, żeby prowadzić w Sopocie teatr? Jaki był wkład Osieckiej w ten projekt?
Teatr powstał w 1989 r. i był pomysłem kilku absolwentów Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Początkowo wynajmowaliśmy różne sale w Trójmieście na nasze premiery, między innymi w klubie Żak, Teatrze Miniatura i Teatrze Kameralnym w Sopocie. Właśnie w tym ostatnim doszło do spotkania z ówczesnym zarządem Sopotu, z prezydentem Janem Kozłowskim na czele. Wśród paru miejsc zaproponowano nam pomieszczenie po byłej stolarni Hotelu Grand i do dziś właśnie tam działamy.
Myślę, że nasza wspólna praca z Agnieszką Osiecką istotnie przyczyniła się do tego, że nasza scena stała się magiczna i kultowa. Artyści uwielbiają na niej występować, czując jej ducha i specyficzną aurę. Coraz częściej nasz teatr staje się przystankiem dla grup wycieczkowych chodzących z przewodnikiem po Sopocie.
Osiecka była znana z bujnego życia towarzyskiego. Czy w Sopocie też je prowadziła?
Wiem tylko o naszym życiu towarzyskim. Lubiliśmy spędzać czas raczej w małym gronie przyjaciół niż dużym towarzystwie.
Nie jest tajemnicą, że Osiecka nadużywała alkoholu. Czy to się dało odczuć na co dzień? Czy to przeszkadzało w pracy?
Nigdy nie piliśmy w czasie pracy i - proszę mi wierzyć - o tzw. nadużywaniu alkoholu więcej słyszałem w mediach, niż sam byłem tego świadkiem.
Jak się panu podobał ostatni, sopocki, odcinek serialu TVP o Osieckiej? Na ile oddawał on prawdę o tamtym czasie?
Można przeczytać oświadczenie naszego teatru dotyczące tego odcinka. Nam chodzi tylko o to, żeby widzowie wiedzieli, że oglądają fikcję lub swobodną interpretację zdarzeń dokonaną przez twórców serialu. W większości nie można jej przyjmować dosłownie.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Co pan myśli o wzorowanej na panu serialowej postaci?
Serdecznie dziękuję panu Marcinowi Przybylskiemu (aktor grający go w "Osieckiej" – dop. red.) i przesyłam tą drogą moje gratulacje.
Wydał pan oświadczenie dotyczące serialu, ale odnoszące się tylko do jednej sceny. Dlaczego? Co pana tak bardzo oburzyło?
Przecież skrzywdzono w tej scenie pana prezydenta Jana Kozłowskiego, przyjaciela naszego teatru. On dał nam teatr, a nie chciał zabrać, jak to pokazano w serialu. Wymagałbym od scenarzysty i reżysera większej rzetelności. Zwykłe przeprosiny nie wyszły jeszcze z mody.
Rozmawiał Przemek Gulda