Tego jeszcze nie grali: w sopockich dyskotekach tabliczki "Zakaz tańczenia"
Sprawdziliśmy, czy Sopot dalej jest jedną wielką letnią imprezownią. Czy tabliczki "zakaz tańczenia" rzeczywiście działają na podpitą młodzież, czy to tylko pic na wodę, fotomontaż?
Magda nie pamięta, kiedy ostatni raz była na imprezie w Sopocie. Ta opalona 20-latka stoi na środku Monciaka i rozdaje ulotki reklamujące jeden ze sklepów z ciuchami. - Myślę, że to był styczeń czy luty – próbuje sobie przypomnieć. – Jeszcze przed pandemią. Wiadomo, jak człowiek studiuje i pracuje, to w weekend chce się odstresować. To normalne. Więc Sopot był naturalnym kierunkiem.
Tak było w czasach przed pandemią. Teraz Magda i jej koleżanki nie chodzą już na imprezy. Magda wylicza: - Po pierwsze strach przed zarażeniem się. Po drugie, dyskoteki są pozamykane, a w najlepszym razie zamienione na puby. A po trzecie: brak kasy.
Przed pandemią Magda studiowała i pracowała na umowę zlecenie w sklepie odzieżowym w jednym z trójmiejskich centrów handlowych. - Ale potem przyszła pandemia, sklep zamknęli, a mnie zwolnili – mówi studentka. – Teraz dorabiam, rozdając ulotki.
Pytam, ile wydawała wcześniej na piątkową czy sobotnią imprezę.
- Zaraz, niech policzę: uber w dwie strony, wstęp do klubu, fajki, jakaś wódka w klubie, myślę, że w sumie 150 zł na wieczór – mówi Magda. – Teraz wolę iść po trzy piwa do Żabki.
Przyjechali i będą imprezować do końca. Czekają na Owsiaka
Gdzie je wypija?
- Albo robimy domówkę, albo idziemy na plażę – mówi Magda. – Ktoś zarzuci jakiś temat, pośmiejemy się, pogadamy, napijemy piwa i czas do drugiej, trzeciej nad ranem szybko mija. Miło, pod gwiazdami, z szumem morza w tle. Nawet muzyki mi nie brakuje.
Za czymś tęskni?
Magda: - Wiadomo, że fajnie by było znów się wystroić, pomalować, założyć fajne ciuchy i pójść potańczyć. Ale na razie to musi poczekać. W klubach jest teraz kiepsko.
Beach party za parawanem
To prawda, że sopockie plaże stały się centrum życia towarzyskiego. Jeśli pójść w piątek czy sobotę wieczorem nad morze, przy dobrej pogodzie, jak okiem sięgnąć ludzie. Pary ściskają się i przytulają na kocykach. Większe grupki siedzą w kole. Wszyscy piją: kogo nie stać na nic lepszego – tanie piwo, a kto ma grubszy portfel – prosecco czy whisky.
Ludzie sobie radzą: są całe pikniki z prowiantem na kilka godzin albo po prostu pudełka pizzy. Kto chce więcej intymności, stawia parawan i ma kawałek piasku dla siebie.
- Nie chodzicie do klubów? – pytam grupkę dziewczyn, które mają ze sobą baloniki i kieliszki, bo świętują urodziny kumpeli.
- Jak widać – mówią. – Może i jest jakieś podziemie taneczne, gdzie można się pobawić, ale my wolimy plener. Po co ryzykować zakażeniem?
Są "lokalsi" i przyjezdni z całej Polski. - Jesteśmy z Białegostoku - mówi para młodych ludzi. - Nie baliśmy się podróży pociągiem i nie boimy się chodzić po zatłoczonym Monciaku i plaży czy wpaść do restauracji. Uważamy, staramy się zachować dystans od innych, dezynfekujemy ręce. Ale przecież rozerwać się i pożyć trochę też wreszcie trzeba. Są wakacje, a my jesteśmy młodzi.
Z tymi imprezami na plaży różnie bywa. Ludzie na ogół potrafią się zachować. Ale są też takie jak ta opisana przez portal esopot:
”Była godzina 5:45 rano. Pod klubem przy plaży impreza. Kiedy wychodziłam z plaży jakieś 25 minut później, imprezowicze zdążyli wynieść jakieś poduchy czy materace spod klubu do wody, udając, że walczą w MMA. Gdzie jest patrol jakikolwiek? Gdzie jest obsługa klubu? Przecież tam są kamery! Patologia...".
Zakaz tańczenia na dyskotece
Prezydent Sopotu Jacek Karnowski marzył, żeby zamiast głośnej imprezowni mieć tu cichy kurort. Więcej ekskluzywnych restauracji i gabinetów spa, mniej dyskotek z wyborami miss mokrego podkoszulka. Po co komu druga Zatoka Sztuki? Najpierw więc Sopot wprowadził zakaz wstępu do klubów dla osób poniżej 21. roku życia. Chcące pobawić się dorosłe osoby, te w wieku 18-20 lat, musiały szukać szczęścia w Gdańsku. Do tego imprezy miały kończyć się o piątej rano.
– A ludzie, jak jest dobra impreza, lubią pobawić się i do ósmej, dziewiątej rano – mówi sopocki klubowicz.
Teraz jeszcze przyszła pandemia, która na długie miesiące zamknęła dyskoteki, a w najlepszym razie zamieniła je w puby. Nie było już mowy o ścisku na parkiecie.
Jak wygląda sytuacja na początku sierpnia?
- Didżeje nie wiedzą, podgłosić muzykę, przyciszyć? – mówi mi właściciel modnego klubu. – Paranoja i pełen stres. Nikt nie chce się narazić na zarzut, że rozkręca imprezę, a ludzie tańczą zbyt blisko siebie.
Niby przepisy zostały poluzowane od 17 lipca, ale właściciele dalej boją się zapowiadanych nalotów sanepidu, policji i straży miejskiej. No i ten COVID-19. Wszyscy tu pamiętają imprezę na 200 osób, którą zrobił na katamaranie pływającym po wodach zatoki pewien trójmiejski organizator. Ktoś na pokładzie był zarażony i zaraził kolejnych. Sprawą zajął się prokurator.
Właściciele knajp z Sopotu żałują kolegi: - Zrobili z niego przestępcę, prawie zabójcę. Miał chłop pecha. A teraz ma na głowie prokuratora. Po co to komu?
Czy więc życie towarzyskie Sopotu umiera w związku z pandemią?
Właściciel jednego z klubów komentuje: - To nie jest czas dla nas. Ludzie spacerują po Monicaku, idą coś zjeść, a wieczorem kupią pół litra w Biedronce i piją na kwaterach albo na plaży. Poza tym Polak, jak już kupi w klubie jedno piwo, to siedzi przy nim trzy godziny. Nie ma w tym roku Skandynawów, Niemców i szpanerskiej warszawki, czyli tych, którzy zostawiali u nas naprawdę duże sumy za najdroższe alkohole.
W Krzywym Domku przy Monciaku spotykam właścicieli dużej dyskoteki ID.
- Zamknięta – mówią Leszek i Adrian. – Koronawirus nas wykończył.
Duża przestrzeń klubowa stoi pusta. Kiedyś kolorami mienił się tu parkiet i ściany, można było zamówić lożę VIP. Teraz kraty na wejściu.
Właściciele popularnej dyskoteki postawili na mniejszy pub – Drink House. Właśnie kończą wystrój wnętrza.
- Nie liczymy póki co na klientów, którzy wejdą do nas z ulicy – mówią rozmówcy WP. – Raczej na eventy, degustacje, wieczory. Kierujemy swój pub do koneserów dobrych trunków i drogich cygar. We wrześniu mamy miesiąc tequili, mamy nadzieję, że zawita do nas ambasador Meksyku.
Właściciel innego klubu w Sopocie rozstawił tabliczki "Zakaz tańczenia; don’t dance" – na wejściu i przy stanowisku didżeja.
- Wolę dmuchać na zimne – mówi. – Przyjdzie sanepid, zaczną wlepiać kary. Po co mi to? Wiadomo: reżim sanitarny.
A jeśli ludzie jednak się napiją i w rozgrzanej krwi poczują dobry beat?
- To prosimy, by tańczyli przy stolikach, wokół nich, to jest nie do uniknięcia – mówi.
Czy więc uda mu się utrzymać klub, skoro nie da się nawet potańczyć?
– Na szczęście mam dodatkowy dochód z gastronomii w innych miejscach w Sopocie. Na samej dyskotece bym nie przetrwał. Choć z restauracjami też jest nieciekawie: kiedyś do najlepszych potrzebne były rezerwacje, dziś można wejść z ulicy i są wolne stoliki.
To nie Cocomo, tu cię nie okradną
Powiedzmy sobie jednak szczerze: ten "zakaz tańczenia; don’t dance" to trochę pic na wodę, fotomontaż.
Wystarczy pójść w piątek czy sobotę wieczorem na Monciak.
Tłumy jak za najlepszych, przedpandemicznych lat. Choć faktem jest, że skandynawskie języki słychać sporadycznie. Za to młodzi Polacy odreagowują miesiące lockdownu. Monciak znów jest wybiegiem, gdzie młodzi mężczyźni w białych koszulach spędzają wieczory kawalerskie, a młode kobiety tradycyjnie prezentują długie nogi w najkrótszych jak się da spódniczkach.
Pytam, gdzie tu można potańczyć.
- Wszędzie! Mewa Towarzyska, Trzy Siostry, Atelier – wylicza młody człowiek. – Ludzi na parkiecie jest za dużo, żeby ktoś mógł to kontrolować.
Naganiacze oferują opaski na darmowe wejście do Złej Kobiety, Ego czy Coyote Bar. Do tych miejsc pielgrzymują tabuny odstawionych młodych ludzi. Najpierw jakiś drink, a potem się zobaczy. Można zostać godzinkę, dwie i się przenieść dalej.
A jest w czym wybierać. Ktoś namawia mnie na pole-dance, czyli tańce na rurze, ktoś inny na klub ze striptizem, zapewniając, że nie jest to sieć Cocomo i nikt mnie tu nie upije i nie wystawi później rachunku na 20-25 tys. zł.
W jednej z dyskotek widzę na parkiecie spory tłumek, może 30-40 osób. Właściciel, anonimowo: - Kiedyś bawiło się tu 200 osób. Jakbym wyrzucił nawet te 30 z parkietu, to mogę zapomnieć o przetrwaniu.
Rozmawiam z didżejem w jednym z klubów. Mówi, że od 2-3 tygodni życie w Sopocie wraca do normy.
- Jeszcze pod koniec maja, jak grałem w jednym z klubów, to gdy tylko na parkiecie zrobił się tłumek, menadżerka kazała tym ludziom wracać do stolików. W końcu, jak nie posłuchali, musiałem ściszyć muzykę.
A teraz?
- Od dwóch tygodni to są już normalne imprezy.
Ale właściciele klubów mówią mi, że przepisy – jak zwykle w Polsce – są niejasne.
- Są tak zapisane, że można je traktować uznaniowo – mówi mój anonimowy rozmówca. – Nie pomagają, więc wolimy nie ryzykować. Mamy parkiet, nie mamy imprez.
Pod nazwiskiem zgodził się ze mną porozmawiać współwłaściciel sopockiego klubu Atelier - Radomir Szumełda. Znany jest w Polsce lepiej jako organizator KOD-owskch protestów antyrządowych.
Szumełda zostawił politykę. – Czasem coś sprawdzę na Twitterze – mówi gorzko.
Za dużo zainwestował swojego czasu i pieniędzy – bez rezultatu. Kolejne wybory wygrywa PiS i Andrzej Duda. W czasie pandemii Szumełda zamknął sopocką restaurację Big Apple. Teraz inwestuje w sklepy z karmą dla psów i kotów. No i współprowadzi klub Atelier w Sopocie. To miejsce, gdzie można pójść na dobrą kolację, do teatru i pobawić się przy muzyce. Jest taras z widokiem na morze i pobliskie molo.
Szumełda mówi mi, że finansowo wychodzi w Atelier na zero. – Przez rok nic tu nie zarobię, bo zysków mam 50 procent, a inwestuję dalej na 100 procent – wyznaje.
Rozmawiamy wieczorem. Otaczają nas eleganccy ludzie, ewidentnie na kolacji z widokiem na zachód słońca.
- Przez pandemię straciliśmy też imprezy firmowe, a to była poważna pozycja w naszym budżecie –mówi Szumełda.
A co z imprezami tanecznymi?
- Regularnej dyskoteki nie ma, ludzie tańczą przy stolikach. Długi czas nie można było tańczyć w ogóle, ale to się zmieniło. Od 17 lipca dozwolone są imprezy muzyczne. Ale czy imprezą muzyczną jest koncert na żywo, set didżejski czy kapela weselna? Czy my się do tego zaliczamy czy nie? Nie mamy pewności, więc na wejściu instruujemy gości, że dystans dalej trzeba zachować.
Płacz zacznie się jesienią
Życie towarzyskie i rozrywkowe powoli wraca więc do klubów, choć wciąż, ze względów bezpieczeństwa i z braku kasy, ludzie wybierają plaże czy plenery.
Rozmawiam z Arkiem Hronowskim, który w Sopocie jest właścicielem Spatifu, a w Gdańsku, na terenach postoczniowych, prowadzi kluby B90, Plenum i organizuje imprezy na ulicy Elektryków.
Dlaczego ludzie wolą plażę od klubów?
Hronowski tłumaczy: – Zorganizowałem koncert zespołu Kamp! na wolnym powietrzu na terenach postoczniowych w Gdańsku. Przyszło 250 osób na plener, gdzie zmieścilibyśmy 4,5 tysiąca. Rozstawiliśmy leżaki dla ludzi. Ale i tak przed wejściem każdy uczestnik musiał podpisać oświadczenie, że jest zdrowy i zostawić numer telefonu. Jak ktoś ma podpisywać takie oświadczenie i potem ryzykować ściganie przez sanepid i kwarantannę, to woli pójść z grupą znajomych na plażę, gdzie go nikt o numer telefonu nie pyta, bo tam ma zapewnioną wolność i bezkarność.
Czy organizowanie koncertów się w ogóle opłaca?
- To się finansowo nie składa. Jak chcesz zrobić imprezę na 500 osób, a przyjdzie ci 200 albo tylko 50, to musisz dołożyć.
A jak wyglądają imprezy klubowe?
- Ja mam w stoczni duży teren i ludzi się po nim rozchodzą. W klubie na 1500 osób mam ich 100. To jest niewielka grupa. W tle gramy raczej ambient z pendrive’a, nie mamy didżeja. Gramy spokojną muzyczkę i ludzie chillują, a nie tańczą.
Co będzie dalej?
Hronowski: - Moim zdaniem branża czeka na egzekucję. Teraz jest dopiero preludium, bo jest trochę koncertów, festynów, imprez, więc właściciele na razie nie myślą, co będzie dalej. Dostaniemy po du... jesienią. Wtedy zacznie się płacz. Będzie dramatyczne. W lutym, marcu 2021 okaże się, kto z nas przetrwał.